7+3 albumy z marca

W marcu na łamach POLITYKI chwaliłem Julię Marcell, która z polskimi tekstami zdecydowała się na płycie Proxy (Mystic, 8/10) wejść gdzieś pomiędzy Masłowską, Peszek i Koteluk, sygnalizując prąd odwrotny na polskim rynku – powrót z zagranicznym know-how na łono muzyki trochę bardziej krajowej. W drugą stronę zdecydowanie idzie Rebeka, o której albumie Davos (Art2, 6/10) pisałem, że buduje majestatyczne i potężne syntezatorowe piosenki na eksport, a mógłby je z pożytkiem trochę odglobalizować na prowincji. Pisałem też w wiadomym skutkiem o Iggym Popie, którego Post Pop Depression (Caroline, 8/10) bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła – nie tylko powrotem do dobrze temperowanej rockowej energii z lat 70., ale też do grania bardzo zespołowego. O wielu całkiem ważnych albumach jak zwykle jednak nie zdążyłem wspomnieć, co nadrabiam poniżej.

ANENON Petrol, Friends of Friends 2016, 7/10
Brian Allen Simon, dawny turntablista, a dziś saksofonista, tworzy z udziałem kilkorga gości (skrzypaczka, klarnecista, perkusista) album poświęcony rodzinnemu Los Angeles jako miastu samochodów, miastu dróg, w którym energia rozkłada się według stopnia zatłoczenia, ruchu i hałasu. Idealnie w połowie drogi między muzyką elektroniczną a tradycyjnym graniem w kameralnym składzie, przy czym muzyka traci właściwie cechy jednej i drugiej strony, co czasem dobre, a czasem złe. W najbardziej melodyjnych momentach brzmi to jak trochę inne podejście do Jaga Jazzist, w najbardziej impresyjnych – prawie jak ambient. W każdym razie przyjemna i niebanalna muzyka, której warto słuchać głośno, bo wbrew pozorom niemało w niej dynamiki i zakopanych głęboko szczegółów.

BACHORZE Okoły gnębione wiatrem, Pawlacz Perski 2016, 7/10
Można próbować tę muzykę nazwać, ale szkoda czasu, zresztą pewnie i tak nie stanęłoby na niczym lepszym niż cytat z Captaina Beefhearta, którym się sami przedstawiają. Nazwa zapewne odnosi się do nazwy miejscowości (czyżby znów Bory Tucholskie?), ale gdyby ją odnosić do rodzinnej rzeczywistości, to obstawiałbym raczej hałas niż niedojrzałość. Znane już z kompilacji Wieża ciśnień trio z Poznania bywa głośne, ale zarazem wydaje się bardzo poukładane brzmieniowo. W środku pasma hałasują gitara (Paweł Doskocz, posługujący się tu również „obiektami”) z saksofonem (Michał Biel), na skrajach albo w tle – syntezator modularny (Maciej Maciągowski). A cała płyta jest miejscem spotkania trzech tradycji hałasowania: muzyki elektronicznej, rockowej i improwizowanej, wychodzącej od jazzu, ale brzmieniowo nawiązującej parokrotnie do muzyki świata. Sprawcy zamieszania wydają się też dość wietrzni w tej muzyce, zgodnie z tytułem płyty, bo dynamika ich wspólnego improwizacyjnego grania układa się w porywy (świetnie to słychać w jednym z najciekawszych utworów, Wydmuchanych plewach). W momencie, gdy piszę te słowa, jakieś sztuki ozdobionej ładną okładką kasety (limitowany nakład 80 sztuk) Pawlacza Perskiego jeszcze są i warto się nimi zainteresować, bo jeśli nawet nie zwalą z nóg, to trochę nami zakręcą. Albo mile podrażnią złożoną fakturą swojej muzyki.

MATTHEW BOURNE Moogmemory, The Leaf Label 2016, 6/10
Płyta z elektronicznymi impresjami tworzonymi przez 40-letniego brytyjskiego artystę na Memorymoogu, oczywiście w hołdzie dla instrumentu i jego konstruktora. I z przynajmniej jednym fantastycznym fragmentem – numerem jeden na albumie, czyli Somwehere I Have Never Travelled (for Coral Evans). Polifoniczny, 6-głosowy instrument Mooga użyty przy produkcji tej płyty, produkowany był w latach 1982-1985. Urządzenie Bourne’a poddane zostało dodatkowym przeróbkom, a jakość barw, ciepłych, przetworzonych przez pogłosy i delaye jest niesamowita. Kompozycje – poza tą pierwszą – nie robią jakiegoś olbrzymiego wrażenia, ale miłośnicy muzyki syntezatorowej powinni się zainteresować.

LAPSLEY Long Way Home, XL 2016, 5/10
Najwidoczniej każdy kraj chce już mieć swoich Szwedów. Nawet Wielka Brytania, która jakieś ucieleśnienie Skandynawii znalazła w młodziutkiej Låpsley, prywatnie Holly Fletcher. Ta wydaje się całkiem dojrzałą wokalistką jak na swoje 19 lat, ale styl, w jaki opakowała jej debiut wytwórnia XL, nie bardzo mi odpowiada. Brzmi jak wysilona próba wystrugania seksownego R&B z okolic The Weeknd w wersji żeńskiej, ewentualnie w bardziej oszczędnych momentach – jak budowanie rezerw dla Adele. FKA Twigs to to nie jest w każdym razie, a tamta w sumie i wystarczająco sexy, i wystarczająco R&B – choć we wklejonym wyżej remiksie konkurencja między tymi wokalistkami staje się czymś bardziej realnym.

TROPY Eight Pieces , Wet Music 2016, 8/10
Nie pozwólcie sobie na przeoczenie superduetu Bartka Kapsy i Artura Maćkowiaka, czyli dawnych muzyków Something Like Elvis w kameralnym składzie, w dwóch utworach powiększonym o gościnny udział trębacza Wojciecha Jachny i flecisty Tomasza Pawlickiego. Psychodeliczny rock inspirowany filmami Pedra Fereiry (inspirowanymi z kolei, o ile dobrze kojarzę, polską rzeczywistością). Świetne Czarne usta z transową, budowaną ciekawie partią sekcji rytmicznej, choć długi utwór Poseidon nieco przesadzony w rozmiarach. Po drodze panowie podejmują świetny temat z solowej płyty Maćkowiaka Some Sort of Trouble, zamykając album mocnym akcentem w postaci bardzo ładnych, impresyjnych Tętnic rzek. Post rock miesza się z minimalizmem i jazzem. Niby nic nowego dla słuchaczy uważnie śledzących kariery Kapsy i Maćkowiaka, ale choćby dla paru momentów trzeba tego posłuchać.

UNLOVED Guilty of Love, Unloved Records 2016, 6/10
Wokalistka Jade Vincent – wystylizowana trochę jak Lana Del Rey, co już podpowiada pewne tropy – i autor muzyki do serialu Detektyw Keefus Ciancia współpracują muzycznie od dawna. Z producentem Davidem Holmesem (wiadomo – też liczne doświadczenia filmowe na koncie) spotykają się dopiero w Unloved, dodatkowo mając jeszcze do dyspozycji licznych gości, w tym np. Wayne’a Kramera (MC5). Brzmi to jak jakiś popowy projekt marzeń, jeśli wziąć pod uwagę to, że czerpią garściami z muzyki filmowej i inspirują się latami 60. (The Shangri-Las). Tyle że jest to teren plądrowany z pełną mocą przez ostatnie lata i efekt brzmi tyleż perfekcyjnie, co dość banalnie. Warto dosłuchać do końca ze względu na jakieś niuanse rodem z okolic Ghost Box, ale w całości nikomu niczego to, że się tak wyrażę, nie urwie.

WANDER Kat Gat Sea, Wounded Knife 2016, 7/10
Duet z Włoch (Vincenzo De Luce i Matteo Tranchesi) – kraju, który jakoś średnio mi się kojarzy z amerykańskim prymitywizmem gitarowym, ale w sumie Kat Gat Sea to coś więcej niż tylko technika fingerpicking i granie folkowe. Uciekają tu daleko w stronę manipulacji brzmieniem gitary, sprzężeniami, dronami, wybrzmieniami, echami, ogólnie: grając bardzo swobodnie. Choć nie wiem, czy jednak nie brzmi to najlepiej, gdy pozostaje blisko folkowego grania, jak w Red Barn. Momentami jest to naprawdę urokliwe, intrygujące, choć może czasem niewystarczająco elektryzujące, często brak (jak w długim dronowym Into the Flood, na pograniczu SunnO))) w wersji unplugged) jakiejś dynamicznej kropki na „i”. Polska kasetowa wytwórnia miała już lepsze trafienia, ale to warto odnotować, zresztą cały nakład tej ładnie wydanej kasety już się sprzedał i zainteresowanym musi wystarczyć wersja cyfrowa.