Zero satysfakcji, czyli przyjdzie szatan i nas zje (STYCZEŃ 2014)

10 płyt ze stycznia 2014 (uzupełniających te dwie wcześniej opisywane) stosunkowo łatwo było wytypować. Łatwo też było w tamtym miesiącu odpocząć od muzyki, co przydało mi się ze względu na to, że pracy było dużo i dodatkowo jeszcze sam świętowałem z powodów metrykalnych, a w tym wieku świętowanie to również dodatkowa porcja zmęczenia. Najlepsze nagrania, które trafiały mi w ręce w styczniu, z reguły pochodziły jeszcze z poprzedniego roku albo już z lutego, ale mimo wszystko i tak musiałem dokonać pewnej selekcji dla potrzeb poniższego przeglądu. Jak zwykle za późno i za długo, ale może komuś się poniższe uwagi jeszcze przydadzą.

Jedną z pierwszych pozycji w noworocznym katalogu okazała się dla mnie płyta tria SLALOM, które już miało okazję ją wydać w postaci cyfrowej w roku ubiegłym i przyszedł czas na fizyczną wersję. Męczyłem więc album zatytułowany po prostu „Slalom” (Lado ABC 6/10) długo – i trochę chyba wymęczyłem, bo pod swobodą formuły, w której każdy dodaje coś miłego od siebie (Bartek Tyciński trochę gitarowego surfu, Bartek Weber – pozapętlane motywy samplerowe w stylu Baaby, Hubert Zemler – niejednostajne bębnienie), jednak czai się odrobina znużenia. Tym razem wyjątkowo trochę bym się czepiał długości tych form. Trzeba jednak zaznaczyć, że nawet gdy Slalom kluczy ciut za długo i wprawia w konsternację – jak w „Syrenach z Tytany” – ciśnienie podnoszą właśnie znakomite partie Zemlera. Poza tym stwierdzam tu obecność sygnalizowanego już w tytułach nagrań (zabawne tłumaczenia) luzu, a nawet poczucia humoru. „I’ll Fly Away” za to wydaje się wyśmienite siłą wspólnego ogrywania dziarskiego głównego motywu, niemal country’owego.

Nie ma już czego ogrywać ACTRESS, czyli Darren Cunningham. Co prawda poprzedni album „R.I.P” pozostawił mnie z zaskakująco dobrym wrażeniem, ale ten nowy – choć stylistycznie oznacza tylko subtelny ruch w stronę muzyki bardziej pustej, repetytywnej, brzmieniowo zniekształconej i odartej z formy – jest wręcz demonstracyjnie zły. Najlepsze z tego wszystkiego jest to cytowane już w mediach zdanie press release’u mówiące o „maszynach zamienionych w kamień” i „danych odczytywanych jak ostatnie pożegnanie”. To jeszcze przynajmniej uzasadnia wolne tempa i partie perkusyjne rozmyte w szumach – ogólnie jest nudziarsko, lecz parę podobnych patentów brzmieniowych (utwór „Time”) warto odnotować. Dla mnie jednak bardziej kluczowym elementem tego przewrotnego wprowadzenia (czyżby Cunningham wiedział, że nagrał słabą płytę i szukał w tym sensu?) jest fraza „zero satysfakcji”. „Ghettoville” (Werkdiscs 4/10) rzeczywiście jej nie przynosi. Żeby uzasadnić sens słuchania potrzeba znacznie więcej – przynajmniej doktoratu z filozofii. A żeby naprawdę ją polubić treba by chyba dać sobie wyciąć ośrodek przyjemności.

Nie miałem żadnych złudzeń, przystępując do słuchania BROKEN BELLS, których pierwszy album zdecydowanie mnie zawiódł. Przypomnijmy: James Mercer z The Shins i brian Burton vel Danger Mouse próbują tu stworzyć jakąś pełną kompromisów wizję niezależnego popu pod skrzydłami wielkiej wytwórni. Aranżacje smyczkowe przygotował im tu Daniele Luppi, którego współpraca z Danger Mouse’em wypadała już nieco lepiej. Ale też bez szaleństw. Drugi album Broken Bells „After the Disco” (Columbia 6/10) dalej jest bałaganiarski, jeśli chodzi o linię. Ani to do końca tytułowe disco (choć są momenty – włącznie z nawiązaniami do Bee Gees w „Holding on for Love”), ani new romantic (włącznie z nutą A-Ha), ani pop z lat 80. w stylu Phila Collinsa („The Changing Lights”), ani fascynacja Britpopem, ani wreszcie easy listening z wczesnego Air, ani próba połączenia elektroniki z bluesem (choć „Leave It Alone” z bluesowymi wpływami wyróżnia się zdecydowanie i warto tej piosenki posłuchać). Ale po trochu po kawałku wszystkiego, ale nie zmieszane, tylko podoklejane do siebie jak w grze „Katamari Damacy”. Dlatego wybrana losowo minuta z tej płyty może się okazać przemiłym doświadczeniem, ale już całość może wzbudzać mieszane uczucia. Po raz kolejny mam żal do Danger Mouse’a, że jako producent nie dorósł do takiego momentu, gdy fajny chwilami materiał jest w stanie ukształtować w spójny album.

Inni taki spójny obraz noszą w sobie i przeklejają z łatwością z płyty na płytę. Na nowej płycie Simona Raymonde’a nagranej w duecie z Amerykanką Stephanie Dosen wita urokliwy „I Heard the Owl Call My Name” – właściwie proste przedłużenie twórczości Cocteau Twins, z budowaniem motywów melodycznych na kolejnych echach jednej frazy. Ale jest to przekład bardzo wygładzony, popowy, współczesny pod względem brzmieniowymi. I tak, nawet jeśli bezpośrednie skojarzenia z Elizabeth Fraser się ulatniają, pozostaje coś z ducha 4AD – jako przyprawa dość wtórnej i bez tego płyty. Płyty jednocześnie ładnej, choć słuchałem jej z duszą na ramieniu, że lada chwila pojawi się Mark Knopfler w solówce albo – co gorsza – saksofonista Kenny G. Na szczęście album „Moon” (Bella Union 5/10) firmowany nazwą SNOWBIRD do czegoś takiego nie doprowadza, co jest dobrą informacją. Zła: z drugiej strony – nawet gdyby doprowadził, mógłby uśpić wcześniej.

Drugi album WARPAINT też przynosi trochę ech Cocteau Twins i całej 4AD, a sprzedanie takich wpływów Calvinowi Kleinowi do reklamy świadczy o tym, że dla takich ech przyszły złote czasy. Na tyle złote, żeby opłacić Flooda i Nigela Godricha. Nie to, żebym wybrzydzał (zresztą „Love Is To Die” to obok „Teese” mój ulubiony fragment płyty), świetni fachowcy, tylko trochę wyeksploatowani i choć płyta brzmi wyśmienicie, muzyka żeńskiej formacji na płycie „Warpaint” (Rough Trade 6/10) jest jak dla mnie wciąż zbyt mało wyrazista – w „Polityce” pisałem o „genderowości” rocka w tym kontekście – a kompozycje pozostawiają niedosyt większy niż na debiucie. Doszły mnie słuchy, że za tę recenzję na papierze stałem się obiektem pościgu fanek zespołu, postanowiłem więc w tym miejscu dalej się z nimi podrażnić. W sumie zespół szanuję, więc i jego słuchaczki z przyjemnością poznam, pogadam, spróbuję się obronić. Na pewnym poziomie, wiadomo, życie jest kwestią estetyki: lepiej przegrać z fandomem Warpaint niż wygrać z fanami Pidżamy Porno.

Słuchałem też w styczniu wielokrotnie nowej – króciutkiej jak zwykle – płyty DUM DUM GIRLS, którego „Cult of Love” sprawił mi sporo przyjemności. O całym albumie „Too True” (Sub Pop 6/10) nie ma sensu się rozpisywać dłużej niż sam trwa – tym bardziej, że po raz kolejny do konwencji rocka hałaśliwie marzycielskiego nie wnosi nic. Realizacja jest skrajnie prosta, rzecz jest więc na drugim biegunie tego samego zjawiska, które opisywałem powyżej przy okazji Warpaint i ciekawie się z tą powyższą płytą uzupełnia.

W montrealskim Constellation praca wre, po powrocie GY!BE mamy kolejny album grupy nagrywającej z większą regularnością, THEE SILVER MT. ZION MEMORIAL ORCHESTRA. Płyta nosi jak (niemal) zawsze przegadany tytuł, „Fuck Off Get Free We Pour Light On Everything” (Constellation 7/10), i powoli przestaję się dziwić, że tyle energii Menuck, Amar i Trudeau poświęcają tej mniej ważnej kapeli. Po prostu jej sowizdrzalsko-kameralistyczno-bluesowa natura nie narzuca takiego nabożeństwa, jakie towarzyszy działaniom GY!BE, swoboda wydaje się o niebo większa, dodatkowo można się śmiało wykrzyczeć bez konsekwencji w postaci ocen miażdżących umiejętności techniczne w tej dziedzinie. Nawet trasa A Silver Mt. Zion musi być kapitalnym odpoczynkiem po tournee Godspeeda – natężenie emocji chwilami jest podobne, ale zarazem można odpocząć, mam zresztą doświadczenia związane właśnie z dość chaotyczną i swobodną propozycją koncertową tej grupy. „Fuck Off…” zgodnie z początkiem tej tytułowej frazy ma dość garażowy charakter, co bardzo słychać w brudnym brzmieniu. Najważniejszym momentem tego nowego albumu wydaje się „Austerity Blues” z frenetycznymi smyczkowymi pasażami w środkowej części, ale olśnienia, które zmieniło mój sposób myślenia o tym zespole, doznałem słuchając „What We Loved Was Not Enough” – wyobraziłem sobie, że to Arcade Fire, którzy nigdy nie wyszli z garażu. Poskutkowało to natychmiastowym odsłuchaniem albumu raz jeszcze, od początku.


Nie chciało mi się natomiast słuchać od początku płyty „Tranquilizers” (Carpark 5/10) grupy DOG BITE prowadzonej przez Phila Jonesa z Washed Out. Opowiada ona o pewnym gatunku – możecie to nazywać chillwave’em – który wprowadził kult amatora do salonowych chilloutów, kazał ukochać to, co produkcyjnie niedorobione, chałupnicze, a jednocześnie sklejone z nostalgii za starymi czasami popu. W paru momentach wydawał się dzięki temu urokliwy. I nawet „Tranquilizers” ma – na pewnym poziomie – mile znieczulające działanie. Ze swoją spłaszczoną dynamiką, wszechobecnym zniekształceniem brzmień gitar czy perkusji i marzycielskimi wokalami wydaje się przeraźliwie wtórny i ładny zarazem.

Równie ładny, a na pewno mniej wtórny jest album polskiego artysty Piotra Kalińskiego nagrany jako HATTI VATTI pod tytułem „Worship Nothing” (New Moon 7/10). Rzecz idzie w nieco innym kierunku niż zeszłoroczna „Algebra”. Mniej minimalistyczna, mniej sterylna i pozbawiona egzotycznych motywów. Dla mnie – bardziej satysfakcjonująca, po pierwsze dzięki ciepłemu brzmieniu (a to pewnie po trosze dzięki wokalom kojarzącym się z dubstepem/future garage – Sara Brylewska, Cian Finn), po trosze dzięki bardzo ładnym syntezatorowym partiom utrzymanym w duchu oldschoolu – jak dla mnie okolice roku 1990. Nie bez znaczenia był pewnie fakt, że Kaliński słuchał ostatnio dużo Boards Of Canada (o czym wspominał Nowej Muzyce). Jest na „Worship Nothing” nuta oszczędnej poezji dźwiękowej znana z nagrań tamtego duetu, która dobrze wróży dalszym nagraniom Hatti Vatti i sprawia, że do tej płyty można wielokrotnie wracać (szczególnie do takich utworów jak „Syntheis” i „Treasure” – to mój ulubiony fragment). No i będzie służyła jako dobra reprezentacja naszej sceny muzycznej za granicą.

Aha, właśnie: moja notka o „The Satanist” BEHEMOTHA (co prawda to już luty, ale początek; Mystic 8/10), płyty, która mnie autentycznie zafrapowała (bo czemu słuchać farbowanych metalowców, skoro ci prawdziwi, pomijając makijaże, wypadają jednak poważniej?) i sprawiła sporo przyjemności, okazała się jedną z najczęściej czytanych i komentowanych ocen płyty w serwisie Polityka.pl. Co pozwala raz jeszcze przekonać się co do pewnych niezmiennych prądów w kulturze. No i co do potęgi metalu w kraju, w którym największe dofinansowanie od MKiDN otrzymuje kompletnie nieperspektywiczna Świątynia Opatrzności Bożej. Biorąc pod uwagę potencjał eksportowy, może już dawno – pod auspicjami ministra i Instytutu Adama Mickiewicza – powinniśmy budować centrum badań nad polskim satanizmem?