Mysz, która zaryczała

Kiedy rozpisywaliśmy się (brałem w tym skromny udział) w prasie o fascynującym producencie z hiphopowej niszy, który śmie zmiksować Jaya-Z z Beatlesami, wydawało się, że Danger Mouse będzie już zawsze działał w półcieniu jak – nie przymierzając – taki Banksy. Dziś Pan Mysz nie jest już ani trochę niebezpieczny i rozpanoszył się na słońcu, pośrodku mainstreamu – i trzeba przyznać, że doskonale mu to odpowiada.

Jeszcze dwa lata temu przy okazji pisania o The Black Keys i Becku sugerowałem, że Danger Mouse’owi skończyły się producenckie pomysły. Tymczasem alternatywna zadziorność, której u niego szukałem, po prostu chyba nigdy nie występowała. Płyta Danger Doom z MF Doomem była może i nie najgorsza, ale ręka do góry, kto do dziś pamięta, że DM coś naprawdę wielkiego na niej pokazał. Za to jego rękę do hitów każdy pamięta: spektakularny Gnarls Barkley z jednym z największych hitów lat zerowych, bardzo chwytliwa produkcja drugiej płyty Gorillaz i tylko Broken Bells kompletnie niepotrzebne (ale może się zrehabilituje na płycie nr 2).

Od lat nadaktywny, Brian Burton zbierał z Daniele Luppim, włoskim kompozytorem (o którym nie wiem tyle, żeby się czymkolwiek popisywać), utwory na album poświęcony spaghetti westernom. A tak naprawdę – całej bogatej tradycji muzyki filmowej lat 60., bo dźwięczy na płycie „Rome” i John Barry, i francuscy kompozytorzy, i korzystająca z ich dorobku grupa Air, a wreszcie i odwołujący się do wszystkich na raz Smolik („Season’s Trees” brzmi jakby właśnie wyjęto ten utwór z którejś z płyt Polaka). Zresztą obaj panowie podchodzą do schedy po Morriconem bez celebry, biorą poszczególne brzmienia, cechy tamtej muzyki, absolutnie nie próbując odtwarzać jej jeden do jednego. „Rome” to czysta przyjemność z prawdziwie klasowym opanowaniem rzemiosła, już niekoniecznie wielkiej sztuki, panowaniem nad orkiestrowym warsztatem, no i z udziałem naprawdę świetnie wkomponowanych w to wszystko wokalistów. Norah Jones się tu sprawdza jako wystarczająco przezroczysta, żeby nie psuć napisanych dla siebie piosenek, a Jack White okazuje się wręcz idealnym partnerem dla obu autorów płyty. Wypada o niebo lepiej niż Mike Patton na swoim włoskim eksperymencie sprzed roku. Danger Mouse siedzi sobie w kącie, kręci gałkami i kompletnie się nie popisuje. Ale może dlatego błyszczy.

W każdym razie to dobry moment, by chwalić Burtona. Za parę miesięcy wyjdzie nowe U2 jego produkcji i (obym się mylił) obawiam się, że już nie będzie za co.

DANGER MOUSE & DANIELE LUPPI „Rome”
EMI 2011
7/10
Trzeba posłuchać:
„Two Against One”, „The Rose With a Broken Back”.

Danger Mouse & Daniele Luppi – Two Against One (Ft. Jack White) by MMMusic