Krew, LSD i lista gości

Erykah Badu przyjechała czarną corvette’ą. Spieszyła się bardzo, bo nie przyszła jej opiekunka do dziecka, musiała więc wynająć rezerwową, która – jak twierdzi Wayne Coyne – miała problemy z alkoholem, więc utwór trzeba było nagrać, zanim niania zdążyła się upić. „Nagraliśmy parę wersji piosenki i jeszcze spontaniczny scat na temat pijanej niańki, a potem odjechała tą swoją corvette’ą, a my staliśmy w reżyserce, czując się jakbyśmy właśnie przeżyli spotkanie z pozaziemską formą życia, nawet dym z marihuany nie zdążył opaść” – wspomina lider The Flaming Lips. I ja tej płyty posłuchałem w końcu dopiero w tym tygodniu…

Fakt, że historia jej powstawania nie ułatwiała sprawy. Najpierw skończył się kontrakt zespołu z Warner Bros, co wprowadziło i tak po wariacku prowadzony zespół w ekstazę (pomieszaną zapewne z niepokojem, bo dla Warnera nagrywali prawie 20 lat!). Coyne postanowił więc zrealizować ambitny pomysł na publikowanie jednego utworu z innym gościem miesięcznie. A potem całość rocznego „urobku” zaprezentował światu w limitowanej wersji winylowej, wydanego w kwietniu na Record Store Day. Spóźniłem się wtedy z zakupem winyla, a na superekskluzywną wersję za parę tysięcy dolarów, z domieszką krwi członków zespołu i niektórych gości (Wayne Coyne namawiał ich osobiście do utoczenia kropli krwi – zresztą w zbożnym celu, bo kasa za to wydanie szła na szeroko pojętą edukację w jego rodzinnej Oklahomie) nie było mnie stać. Czekałem więc na zwyczajne wydanie europejskie w Bella Union, które ukazało się dopiero w sierpniu, na razie tylko na kompakcie – winyl w drodze.

To bardzo psychodeliczna, wręcz narkotyczna płyta. Nawet jak na standardy tej grupy, która doświadczenia z nielegalnym substancjami ma duże. Bałbym się nawet domniemywać, co się działo w studiu przy okazji kolejnych spotkań (których historię relacjonuje zresztą ciekawie Coyne w książeczce dołączonej do płyty). Ale ośmiela mnie to, że sam lider The Flaming Lips opowiada w prasie o kulisach powstawania „Heady Fwends” chętnie – choćby o tym, jak to Ke$ha, słysząc, co ma wykonać, uznała, że bez LSD się nie obejdzie. W końcu inne narkotyki już brała, ale tego nie, a bez doświadczeń osobistych nie zaśpiewa tego odpowiednio.

Mam wrażenie, że od czasu sukcesów „The Soft Bulletin” i „Yoshimi…”, no i świetnego przyjęcia koncertowej wizji materiału z tych dwóch płyt, ponad 50-letni już Coyne (czytaj: wiek średni) przeżywa jakiś etap euforycznej realizacji dziecięcych, młodzieńczych marzeń. Z totalną wolnością i bez oglądania się na innych. Wprawdzie na płytach TFL i na scenie trzyma się wypracowanego stylu i poziomu, to liczne działania dodatkowe można przyjmować z mieszanymi uczuciami. Kaprysem było moim zdaniem kręcenie filmu SF o Świętym Mikołaju, trochę mniejszym może nowa wersja „Dark Side of the Moon” z udziałem Peaches i Henry’ego Rollinsa, a teraz – cała praca nad projektem Heady Fwends. Coś pcha Coyne’a w stronę ikonografii epatującej kobiecą golizną – i zdaje się, że to go pogrążyło w oczach Eryki Badu (nie widziałem słynnej zdjętej z Vimeo wersji wideo do ich wspólnej piosenki, ale oburzenie wokalistki wywołała głównie idea pokazywania gołego ciała – czy to jej, czy jej siostry biorącej udział w nagraniu).

Publikacja „Heady Fwends” miała więc swój skandalizujący wymiar. I ten wymiar (jak to zwykle bywa – nie chcę tu wywoływać duchów blogowej dyskusji z zeszłego tygodnia) oraz udział w nagraniu wielu bardzo znanych i niekojarzących się z TFL postaci postaci – choćby i Ke$hy – przesłonił trochę wymiar muzyczny albumu. Z tym ostatnim jest całkiem nieźle, na ile tylko może być dobrze z cyklem sesji z różnymi artystami, realizowanych na wariackich papierach, czasem zwoływanych zupełnie ad hoc. Paradoksalnie najgorzej poszło z artystami największego kalibru ze sceny niezależnej – takimi, których Coyne łapał przez Twittera (Bon Iver), albo znał z wcześniejszych tras koncertowych (Nick Cave), albo się inspirował (Yoko Ono/Plastic Ono Band). Dużo lepiej z tymi, którzy doprowadzali do realnego zderzenia estetyk – jak Erykah Badu i Ke$ha, albo z tymi, którzy sami mieli przy tej okazji dużo do wygrania (Prefuse 73, Neon Indian, New Fumes). Świetnie wyszedł też jam z muzykami, których Coyne po prostu musiał spotkać na swojej drodze wcześniej czy później, czyli duetem Lightning Bolt. Dość często nagraniowy efekt tak bardzo przypomina regularne płyty The Flaming Lips („Children of the Moon” z Tame Impala, „You, Man? Human???” z Nickiem Cave’em), że zastanawiamy się, po co to było. Ale z drugiej strony te najlepsze fragmenty wynagradzają nas za chwile rozterki, no i powodują, że zastanawiamy się, jak by to było, gdyby Coyne’owi udało się zrealizować kolejne pomysły – ściągnąć na tę płytę Ariela Pinka, Bradforda Coxa czy Lykke Li. Może po prostu część druga?

I jeszcze dwie sprawy. Po pierwsze, w wydaniu kompaktowym brakuje obecnego na winylu utworu z Chrisem Martinem (choć opis jest w książeczce). Po drugie, zaczynam mieć wątpliwości, czy radykalny, mocny chwyt producencki Dave’a Fridmanna (przesterowywanie całych miksów) zastosowany po raz kolejny na płycie The Flaming Lips, nie zaczyna bardziej przeszkadzać niż pomagać. W tym wypadku niby uspójnił materiał stworzony z mozaiki stylistyk poszczególnych wykonawców, ale jeśli już tak ma być do końca świata, to świat wg Wayne’a stanie się wkrótce piekielnie nudny.

Dziś w nocy w Dwójce, nowości ze Spectrum Spools, które niedawno opisywałem na drugim blogu. O, tak przy okazji – Johna Elliotta też mógłby Wayne Coyne wpisać na listę gości!

THE FLAMING LIPS AND HEADY FWENDS „The Flaming Lips and Heady Fwends”
Bella Union 2012
7/10 (+1, jeśli jesteś fanem TFL)
Trzeba posłuchać:
„Supermoon Made Me Want To Pee”, „I’m Working At NASA On Acid”, „The First Time Ever I Saw Your Face”, „Girl You’re So Weird”.