Co z tym kanonem?

Wpisałem dziś sobie „kanon muzyczny” w Google i wyrocznia podpowiedziała „zespół muzyczny kanon wyszków”. O tworzeniu nowych hierarchii w Internecie, który jest dziś naturalnym miejscem dla takich dyskusji, miałbym więc złe mniemanie, gdyby nie szereg rozmów i korespondencji, które przeprowadziłem ostatnio, przygotowując tekst do papierowej „Polityki” (tu link na kioski, ew. Politykę Cyfrową) o tym, jak funkcja budowania kanonu muzyki popularnej z papierowej prasy – nomen omen – ucieka. I kto w tym kanonie by się dziś znalazł, a kogo – co jeszcze ciekawsze – by w nim zabrakło.

Zreasumujmy dotychczasową dyskusję na temat polskiego kanonu wg Screenagers: lista tutaj, polemika Piotra Bratkowskiego na łamach „Newsweeka” (ale gdzie tego szukać poza wydaniem papierowym – nie pytajcie), polemika z polemiką z powrotem na Screenagers.pl. Miałem okazję wypytać na tę okoliczność Kubę Ambrożewskiego, naczelnego tergo serwisu, o kilka spraw związanych z najgorętszą krytyczno-muzyczną dyskusją wakacji. Część z jego wypowiedzi trafiła do wyżej wzmiankowanego tekstu.

Ale zejdźmy – poprzez prasę papierową i internetową – na trzeci poziom, czyli hierarchie społecznościowe. Bo to ich twórcy będą gasić światło w dziedzinie budowania kanonu do słuchania. Kuba wyraził pewne obawy w stosunku do podatnych na mody gustów prezentowanych na Rate Your Music i pochodnych. Sam te obawy podzielam. Ale z drugiej strony – to, co widać w zestawieniach wszech czasów Screenagers (ale i innych, choćby zagranicznych serwisów) zaczyna mieć przełożenie na kanon wybierany w jeszcze szerszej, bardziej demokratycznej formule przez uczestników dyskusji na RYM, czyli chyba najbardziej w tej chwili wiarygodnym odpowiedniku muzycznym serwisu IMDB. A przy tym odpowiedniku bardziej elitarnym – bo o ile zalane głosami masowej widowni IMDB kanon układa jednak głównie z hollywoodzkich blockbusterów, to w RYM na tym etapie niezależni są znaczącą siłą.

Najlepsza płyta Papa Dance już w tej chwili wyprzedza na RYM najwyżej notowane albumy Budki Suflera i Jacka Kaczmarskiego. Owszem, w ścisłej czołówce Chopin, Chopin, Chopin, Komeda, Grechuta i Niemen. Ale to tym bardziej czyni wysoką pozycję Papa Dance bardziej wiarygodną. Zestawiałem też kanon wg „Rolling Stone’a” (który tworzenie obszernych zestawień płyt wszech czasów robił jako jeden z ostatnich papierowych magazynów) z kanonem wg RYM. I co wyszło? Przede wszystkim wielka zmiana ostatniej internetowej dekady w muzyce, czyli wypadnięcie z pierwszej setki U2, Stinga, The Police, a przy okazji Michaela Jacksona, Boba Marleya i Jamesa Browna. A zastąpienie ich płytami Joy Division, Pixies, My Bloody Valentine, Can czy Leonarda Cohena. Czyli przede wszystkim efekt krytyczno-muzycznej fiksacji na różnych formach alternatywnego rocka. Co w wielu wypadkach mnie cieszy, w paru martwi. I utwierdza w przekonaniu, że po światowej stronie kanonu mamy do przedyskutowania równie dużo rzeczy, co po stronie krajowej.

Grono tych, którzy są skłonni w takiej dyskusji brać udział jest całkiem szerokie. Kompetencje po stronie internetowych dyskutantów wydają się spore, a chęć kształtowania kanonu z punktu widzenia dzisiejszego rozwoju sceny muzycznej – naturalna. Natomiast sprawą rozsądzającą powodzenie takich przedsięwzięć, jak przystało na Internet, i tak pozostaje dostęp. Czas dostępu do kanonu Screenagers jest niższy niż czas dostępu do kanonu „Newsweeka”, gdyby ten coś takiego wymyślił („Polityki” również – żeby nie było, chociaż u nas przynajmniej łatwiej znaleźć konkretny tekst na stronie www). Ale i tak bezkonkurencyjny pod względem czasu i łatwości dostępu jest RYM.

Oczywiście nie ma mowy o pełnej obiektywności, a już tym bardziej – sprawiedliwości dziejowej. Na przykład najwyżej notowana płyta z muzyką afrykańską, „Expensive Shit” Feli Kutiego, znalazła się na miejscu 278. To cały czas wyżej niż „Thriller” i pierwsza część „Selected Ambient Works”, ale niżej niż wiele albumów, które się afrobeatem inspirowały. Przy tym wszystkim jednak sygnalizuje to o wiele szersze spojrzenie na historię muzyki niż zestawienie „Rolling Stone’a”, w którym pierwszą i długo jedyną płytą afrykańską jest wycieczka Paula Simona na „Graceland” (w RYM – aktualnie miejsce 851).

W kontekście tego wszystkiego zabawnie reklamuje się naklejką na zewnątrz nowa płyta formacji Antibalas, sygnalizująca, że to taką muzyką inspirowały się gwiazdy sceny niezależnej pokroju Vampire Weekend. Zarazem przecież ta brooklyńska orkiestra – zaczynająca, przypomnijmy, w barwach Ninja Tune – jest w pewnym sensie odpowiedzią na wracające zainteresowanie afrobeatem. Może więc po prostu należą do tej samej fali co rockowe formacje inspirujące się afrykańską rytmiką, tylko poszli w kierunku odtwarzania klimatu starych nagrań (stąd po latach trafili w idealne miejsce – do katalogu słynącej ze stylizacji retro wytwórni Daptone, która wydała w ten sposób kolejną pięknie wystylizowaną płytę), a nie ich podawania po nowemu?

W każdym razie coraz potężniejszy skład Antibalas przynosi porcję korzennej muzyki w duchu nagrań Feli Kutiego, ale nie wychodzącą w żaden sposób ani ponad to, co w Nigerii nagrywano kiedyś, ani ponad to, co w tej chwili się z afrykańska muzyką robi na świecie. Imponują kobiece chórki, naturalny funk napędza takie kompozycje jak „Him Belly No Go Sweet”, a w najlepszych momentach (finał płyty) orkiestra wpada w fantastyczny trans, co pewnie świetnie przekłada się na koncerty. Ale w kontekście tej całej dyskusji o kanonach nie sposób nie zauważyć, że jest to płyta niekonieczna.

ANTIBALAS „Antibalas”
Daptone 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Sare kono kon”.