Friedl i jego świat

Poobtłukuję się od czasu do czasu po salonach muzyki klasycznej, kręcąc kolejne wydania WOK-u. Ostatnio mnie to spotkało przy okazji festiwalu Chopin i jego Europa. Poprzyglądałem się wypieszczonym fortepianom, Jankowi Lisieckiemu na próbie. Ocenę tego, co prezentował, pozostawię Dorocie Szwarcman, ja mogę tylko – po rozmowie z nim – zauważyć, że to nadzwyczaj zwyczajny młody człowiek jak na presję zawodową, z którą się zmaga. A to już godne podziwu. Kiedy tak patrzę na Lisieckiego, to mniej się dziwię ewolucji takich ludzi jak Marcin Masecki, czy Reinhold Friedl, który przecież też uczył się u dobrych nauczycieli klasycznego fortepianu, a potem jazzowego grania u Alexandra von Schlippenbacha, ale najwyraźniej nie był zadowolony z żadnego z tych kierunków, bo poszedł w matematykę, muzykologię, a w końcu w granie repertuaru awangardowych kompozytorów stawiających na rozszerzone techniki fortepianowe. I o ile byłem długi czas bezradny wobec jego płyty „Inside Piano”, to teraz „Mutanza” wszystko mi dopowiedziała.

Reinholda Friedla pamiętam z koncertu na Musica Genera, kiedy z pewnością siebie grzebał pod maską fortepianu, podrzucając tam co i rusz kolejne przedmioty – okazało się to widowiskowe i ciekawe, ale to było jeszcze nic w porównaniu z potęgą „Inside Piano”. Na płycie poza samą muzyką popisał się krótkim wykładem na temat technik Mario Bertonciniego (kompozytora, członka słynnej Gruppo di Improvvisazione Nuova Consonanza), którego utwory kiedyś graliśmy z JH w Nokturnie, a także na temat inspiracji innymi rewolucjonistami fortepianowego brzmienia.

Żeby rozszyfrować Friedla z „Inside Piano” należało więc sobie zapewne zgrać składankę utworów Szalonka, Lachenmanna, Bertonciniego. Mnie się wtedy nie chciało tego robić, więc doznałem olśnienia dopiero przy okazji „Mutanzy”. To jest właśnie ta brakująca składanka, druga strona „Inside Piano”. Tyle tylko, że oczywiście poszczególne utwory wykonuje sam Friedl, posługując się nylonowymi strunami, urządzeniem z elektrycznym silniczkiem zaprojektowanym przez Bertonciniego, a wreszcie gitarowym E-bow (jak w utworach Sigur Rós i Radiohead). W większości z nich chodzi o wydobycie z wyjątkowego perkusyjno-strunowego instrumentu ciągłych, długich dźwięków. Najbardziej efektownie brzmi to w kompozycjach samego Friedla, co tylko potwierdza fakt, że odrobił lekcje i koncentruje się na tym aspekcie gry na fortepianie. Efekt jest momentami porażający. Trzeba to mieć i mam nadzieję, że Bocian wyda kiedyś ten tytuł również na winylu.

Przy okazji warto wspomnieć o drugiej płycie, która ukazała się niedawno nakładem Bociana, czyli australijskim, fortepianowo-gitarowym improwizującym duecie culture of un. Tu z kolei preparowana gitara akustyczna goni chwilami brzmieniowo fortepian, ciężar poszukiwań leży więc bardziej po stronie Davida Browna niż pianisty The Necks Chrisa Abrahamsa. Aż się boję myśleć, co robił ze swoją gitarą w utworze numer pięć.

Maseckiego słuchałem co jakiś czas dla odmiany. A rodzina była na wczasach.

REINHOLD FRIEDL „Mutanza”
Bocian/Bołt 2012
8/10
Trzeba posłuchać:
„An American Dream” Bertonciniego, „Epitaff” Friedla. Poniżej fragment „Inside Piano”, uzupełniającej się z tą nową, zeszłorocznej płyty Friedla. Fragment nowej tutaj.

CULTURE OF UN „Moonish”
Bocian 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Unlike the Visitor, the Desert Does Not Adjust”.