5+1 płyt przyjemnego słuchania

Nie o to chodzi, żeby się nie mylić, tylko żeby się odpowiednio szybko poprawić. Słuchanie na majówce przynosi trochę inne efekty niż to codzienne, więc krótki przegląd „materiału odsłuchowego” muszę zacząć od korekty. Przychodzi po ponad miesiącu, po kilku kolejnych popołudniach spędzonych z tą płytą, może bardziej leniwych, może wiążących się z obniżeniem wymagań, ale nowy Andrew Bird w tych warunkach był lepszy niż pisałem przed miesiącem. Dziś Bird, którego słuchałem w tle obowiązków tacierzyńskich, byłby raczej siódemką. A jak reszta zaległych płyt lekkich i przyjemnych?

DIRTY THREE „Toward the Low Sun”
Bella Union 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Rising Below”, „That Was Was”.

Alfabetyczna kolejność zmusza mnie do rozpoczęcia od Dirty Three, do których akurat podczas majówki jakoś nie miałem cierpliwości. To chyba najsłabsza z płyt Warrena Ellisa od dawna i jakoś nie znalazłem powodu, żeby sięgnąć po raz kolejny akurat po tę zamiast jedną z poprzednich. Mam wrażenie, że Ellis spala się trochę w Grindermanie, na pewno bardziej niż w The Bad Seeds, bo po pierwsze przerwa między wydawnictwami DT była wyjątkowo długa, po drugie – jak dla mnie mało tutaj momentów szaleństwa, które uwielbiałem na ich poprzednich albumach. Czasem poszczególne utwory ratuje Mick Turner, klimat jest oczywiście świetny i nie zdziwię się, jeśli i ta płyta przysporzy zespołowi fanów, tyle tylko, że ci powinni od razu przejść do odrabiania zaległości z dwóch poprzednich dekad.

JOHN FOXX AND THE MATHS „The Shape of Things”
Metamatic 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„September Town”, „Unrecognised”. Poniższy remiks Belbury Poly tylko na wersji rozszerzonej albumu!

Kończąc weekendowe zlecenia słuchałem nowego Johna Foxxa. Jako tło się to sprawdza, ale płyta okazała się zdecydowanie mniej porywająca niż zeszłoroczny koncert na Unsoundzie. Z drugiej strony – nieco mniej na niej egzaltacji i uniesienia, na które niektórzy w Krakowie narzekali. W każdym razie warto przetrwać początkowe partie płyty – ciekawe rzeczy zaczynają się dziać wtedy, gdy lider (którego zespół w studiu składa się w praktyce z jednego pomocnika i współautora – Benge’a) przestaje się ścigać z młodzieżą i wraca do rasowych brzmień lat 80. Zlecenie to przy tym można wykonać, ale na pewno nie wzlecenie.

LEE RANALDO „Between the Times and the Tides”
Matador 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Waiting On A Dream”, „Xtina As I Knew Her”, „Hammer Blows”, „Shouts”.

Tej płyty słuchałem, myśląc, co będzie z Sonic Youth. To taki mój zagubiony wątek tekstu o rozstaniach rockowych, który oddałem do jutrzejszej „Polityki”. Kim Gordon i Thurston Moore ogłosili rozstanie w życiu prywatnym ładnych kilka miesięcy temu, przyszłość grupy też nie rysuje się różowo – Lee Ranaldo mówił coś o chwilowej przerwie. Jego album ciekawie sumuje się z ostatnią płytą Thurstona Moore’a – razem dałyby kapitalny album SY, niezwykle różnorodny. Mocniej nawet po stronie Ranaldo, który na „Between the Times…” co prawda nie proponuje eksperymentów ani dysonansów, ale jeśli chodzi o paletę barw gitarowych, brzmień, konwencji i klasa piosenek naprawdę budzi uznanie. Momentami bliżej Neila Younga, chwilami blisko najlepszych momentów R.E.M., ale słychać też charakterystyczne dla Sonic Youth riffy gitarowe, więc fani mogą sobie punkt dodać w pamięci. W każdym razie im dłużej przysłuchiwałem się tej muzyce, tym mniej przejmowałem się przyszłością macierzystej grupy Ranaldo.

SHARON VAN ETTEN „Tramp”
Jagjaguwar 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Give Out”, „In Line”.

Tego słuchałem, patrząc na Warszawę pogrążoną w weekendzie, pustą i cholernie dzięki temu atrakcyjną. Zastanawiałem się, co też ma wspólnego z tekstem „Warsaw”, piosenki rozpoczynającej nową płytę Sharon Van Etten. „Ypu / When you listen / In a color of sorrow / You’re over me / You, / With eyes through me / Leaning towards, but not giving in wholly”. Coś tu może i jest z nieuchwytnego warszawskiego ducha. Wolę już „Youre the reason why I’ll move to the city or why I’ll need to leave” z kolejnej, świetnej zresztą „Give Out”. Łapie się to na jakieś bardziej osobiste doświadczenie w moim wypadku. Zakopałem się w detalach, ale warto rzucić jasny komunikat: fani The National z całego tego kraju, kupcie sobie tę płytę! Poza tym, że Van Etten jest całkiem miło rozwijającą się songwriterką ze stylem śpiewania bliskim Marissy Nadler, znajomą TV On The radio i The Antlers (śpiewała na „Hospice”), to jeszcze zatrudnia na „Tramp” 3/5 składu The National. Aaron Dessner jest producentem tej płyty, która – choć nierówna – sugeruje, że i w przyszłości będę się decydował na weekendy z Sharon Van Etten.

M. WARD „A Wasteland Companion”
Merge/Bella Union 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Clean Slate”, „Me and My Shadows”, „I Get Ideas”.

Kończyłem słuchać tej płyty – po wielu sympatycznych tygodniach i pytaniach od gości „Co to takie ładne?” – z przeświadczeniem, że o ile na pewno nie jest to poradnik „Fallouta” (cóż, akurat zaczynam spóźnione „New Vegas”, notabene ciekawe od muzycznej strony – i równie retro), to dalej trudno mi o tej płycie napisać coś niebanalnego. Bo M. Ward świetnie – jak nikt inny – przepakowuje klimat folkowej, małomiasteczkowej amerykańskiej ballady na potrzeby wielkomiejskich delikatesów. Ze swoim nieco Dylanowskim wokalem, nieśpiesznymi melodiami i zestawem doborowych gości (Howe Gelb, Mike Mogis, John Parish, jest tu również rozbitek z zespołu opisywanego nieco wyżej – Steve Shelley!). Jest kolejny cover Daniela Johnstona („Sweetheart”). A całość wskazana dla fanów Bright Eyes, no i Monsters Of Folk oczywiście. I generalnie nie ma się do czego przyczepić – w tym tempie rozwoju kariery kalifornijski artysta będzie debiutował na pierwszym miejscu „Billboardu” koło roku 2020. Może do tego czasu przyjdzie mi do głowy coś mniej banalnego na jego temat. W końcu po drodze jeszcze kilka długich weekendów.