Szybko! Szybko z tą płytą!

Po co mi blog? (pojawiają się takie pytania) Wyjaśniam w telegraficznym skrócie (bo spieszy mi się). Przygotowywane na kolejny tydzień wydanie Afisza „Polityki” wypełni Wojciech Mann, a dziś jeszcze nie wiem, co opisał. Może The National? Cholera, jeśli nie, trzeba będzie to nadrobić za tydzień. Ale może warto wcześniej? A jeśli tak, to dlaczego miałbym nie dopisać już teraz paru słów na temat The National, które przyszło do mnie kilka dni temu? Blog jest właśnie po to. Dziś jest dokładnie po to, by wykonać kawałek ostrej propagandy dla zespołu, który parę lat temu niespecjalnie lubiłem, bo teraz wydane na niego dziesięć funtów stało się inwestycją tygodnia.

Dobra. Tak naprawdę to mam wyrzuty sumienia i chciałbym tym wpisem odkupić winy. Pod zniechęcającą gorzko-zbolałą otoczką, brakiem wyrazistego image’u (fakt, że grupę współtworzą dwie pary braci, wizerunkowo jej nie pomaga – wszyscy wydają się jacyś tacy z jednego kawałka cięci), pewną zwyczajnością, no i melancholią, które odstraszały mnie dotąd od The National, znowu kryła się genialna kapela. Zespół, który przez lata powoli pnie się do góry, zamiast wystrzelić jak jakieś Arctic Monkeys, bywa niemedialny. Banalna nazwa, rockowa konwencja też wydawały mi się nieco prześmiardłe, a album „Boxer” zaszufladkowałem jako muzykę dla smutasów, niczym Tindersticks – pewnie jutro wrócę do niego i usłyszę trzy razy więcej. Wiem, mówili mi ludzie po zeszłorocznym Off Festivalu. Ale nie uwierzyłbym nawet wtedy. Jedyne moje usprawiedliwienie to fakt, że „High Violet” w porównaniu z pełnym niuansów „Boxerem” to muzyka, która krzyczy, świetnie zabiega o słuchacza.

Jest coś europejskiego (U2 za dobrych czasów?) w sposobie, w jaki piosenki The National i ich gęste gitarowe faktury uskrzydlają. Ale zarazem materia muzyczna jest przecież inna, z gruntu amerykańska – z subtelnymi odwołaniami do folku, country, bluesa. Z całą orkiestrą dodatkowych muzyków, wśród których znaleźć można takie amerykańskie gwiazdy młodego pokolenia jak Nico Muhly czy Justin Vernon (Bon Iver). Bracia Aaron i Bryce Dessnerowie, producenci albumu, dużo słuchali amerykańskiej muzyki tradycyjnej w czasie pracy nad kompilacją „Dark Was The Night” – i przy tej samej okazji nawiązali sporo ciekawych znajomości, które przeniosły ich z pobocza w samo centrum tego, co się dzieje w muzyce za Oceanem. Dowód? Trzecie miejsce dla płyty „High Violet” na liście bestsellerów „Billboardu” w tygodniu debiutu.

To rzadki moment, gdy komercyjne uznanie podaje rękę wielkiej sztuce, więc warto go przeżywać na bieżąco. Stąd też porównania do najlepszych tradycji rocka alternatywnego w wersji wczesnego R.E.M. nie pozostaną tylko zestawieniami na polu czysto muzycznym. The National, mocniejsi dziś niż cokolwiek, co grupa Michaela Stipe’a zrobiła od lat, są jej naturalnymi następcami. Włącznie ze stroną liryczną – Matt Berninger (ten piąty w The National, skoro o braciach już wspominałem) pisze niezłe teksty. Dojrzewali sobie przez tyle lat, a jak już przychodzi co do czego, to mnie tak bardzo się spieszy. Aż miałem wrażenie – jak małe dziecko, które ma problemy z trzymaniem – że nie doniosę tych emocji na łamy i musiałem na bloga.

THE NATIONAL „High Violet”
4AD
8/10
Trzeba posłuchać:
„Terrible Love”, „Bloodbuzz Ohio”, „Conversation 16”, „England”