Kwiecień miesiącem klęski

Klęski urodzaju, rzecz jasna, przynajmniej jeśli mówimy o muzyce. Podsumujmy. Rewelacyjna płyta Lotto. Zupełnie inny, ale równie udany album Łony i Webbera. Ciekawa – zgodnie z przewidywaniami – płyta PJ Harvey. Kevin Morby. Nawet Beyonce. Winylowe reedycje serii Polish Jazz. Miesiąc był rekordowy i jeśli chodzi o liczbę opisanych tu przeze mnie płyt, jak i liczbę tych, które zostały gdzieś na marginesie, choć zasługują na uwagę. Kilku trzeba posłuchać koniecznie.

STURGILL SIMPSON A Sailor’s Guide to Earth, Atlantic 2016, 6/10
Po pierwsze, widzieliście zapewne serial Vinyl? Mało kto pewnie dociągnął do rozbrajająco naiwnej końcówki, choć po drodze w opowieści o show biznesie lat 70. snutej przez Scorsesego i Jaggera było trochę zajmujących momentów. No i oczywiście jeden z najmocniej dyskutowanych elementów: ścieżka dźwiękowa. W tym temat główny autorstwa Sturgilla Simpsona. Kogo? 37-letniego artysty country z Kentucky, którego muzyka nierzadko brzmi jak coś, co obok country nawet nie stało. Ale nie jak country w wersji alternatywnej, tylko raczej progresywnej, eklektycznie rozbuchanej, z syntezatorami i udziałem funkujących The Dap-Kings, których sekcja dęta przyjemnie rozsadza tu stylistycznie pięć z dziewięciu nagrań (w otwierającym program Welcome to Earth ma jeszcze wsparcie funkującej sekcji). Skumulowany efekt tej stylistycznej otwartości, serialu i jeszcze nominacji do Grammy (w kategorii Americana) za poprzedni album dla Simpsona to trzecie miejsce nowego albumu na liście Billboardu – tuż za dwiema płytami zmarłego Prince’a, a przed Rihanną i Santaną. Prywatnie muszę jednak zadeklarować pewien dystans – to jak z nagranym tu przez Simpsona coverem In Bloom Nirvany (patrz klip powyżej): nie wystarczy, żeby było zupełnie inaczej, wypadałoby jeszcze, żeby było lepiej. A superprodukcja Simspona, wypolerowana i bogata w środki wyrazu, wyprowadza nas jednak na manowce, zamiast zgodnie z opisem znokautować od razu – to zresztą trochę jak z serialem Vinyl, żeby nie szukać analogii daleko.

DEAKIN Sleep Cycle, My Animal Home 2016, 7/10
Pamiętacie jeszcze ostatnią płytę Animal Collective? No właśnie. To pewien problem, szczególnie jeśli ją porównać z pierwszym solowym (mini)albumem Josha Dibba, czyli Deakina, postaci to powracającej do tej grupy, to znów odchodzącej, ostatnio nieobecnej. Ten czwarty muzyk AC nagrał ciekawszą, świeższą i bardziej nieprzewidywalną muzykę niż macierzysta formacja ostatnim razem. Przymierzał się do niej też od dłuższego czasu, początkowo organizując zbiórkę na Kickstarterze (drugim celem zbiórki miał być wyjazd Deakina na Festival du Desert w Mali, imprezę przez ostatnich kilka lat odwoływaną ze względu na sytuację w regionie). Jednak pieniądze ze zbiórki poszły ostatecznie na cele charytatywne, a po kilku latach Deakin nagrał Sleep Cycle za własne pieniądze i wydał w wersji cyfrowej na Bandcampie, gdzie właśnie słusznie bije rekordy popularności. Owszem, przywodzi to na myśl styl AC ze starszych płyt, w wersji mocno zrytmizowanej i pulsującej energią w Footy, ale i delikatniejszej w otwierającym całość Golden Chords, a wreszcie lirycznej, najdalszej od AC, ale bardzo interesującej w finałowym Good House nagranym z pomocą Sonic Booma. Ten ostatni utwór pokazuje, że Dibb – podobnie jak reszta kolegów radzący sobie z różnymi instrumentami – śpiewa też niewiele gorzej niż sam Panda Bear. I sygnalizuje niezły kierunek dla ewentualnych przyszłych nagrań.

SHY ALBATROSS Woman Blue, Warner 2016, 8/10
Raphael Rogiński odstaje formatem od opisywanym tu zagranicznych muzyków – oczywiście na plus. Piszę te słowa na świeżo po urodzinowym wieczorze Mikołaja Trzaski, gdzie w składzie Grochowa Głosem słychać właśnie tego gitarzystę i jak zwykle wizja nie zgadza się do końca z fonią. Widać na scenie gitarę w jej klasycznym kształcie, a słychać jakiś nieistniejący instrument afrykański – artykulacja Rogińskiego jest nieprawdopodobna. Jego umiejętności skrywane pod statyczną pozą – zdumiewające. Potwierdzają to zresztą wszystkie solowe partie na debiutanckim albumie formacji Shy Albatross, czyli nowego zespołu, w którym członek Shofar gra z Natalią Przybysz, a do tego – z bardzo ciekawie zbudowaną sekcją rytmiczną, na którą składają się dwaj wszechstronni perkusiści: Miłosz Pękala i Hubert Zemler. Piosenki zostały napisane przez Rogińskiego do klasycznych folkowych tekstów amerykańskich, co sprawia, że rzecz można oceniać w kategoriach tym bardziej uniwersalnych, światowych. Choć oczywiście gdyby Natalia Przybysz śpiewała po polsku, przebój na miejscu byłby z tego jeszcze większy. Z całym szacunkiem dla jej wokalnego stylu – bo, podobnie jak siostra, odnalazła swoją ścieżkę po Sistars – trochę przesłania mi tutaj partie instrumentalne lidera. Nawet bez wokali charakter tych lamentów dałoby się odczytać. Ba, nawet bez szemrzących wibrafonów i balafonów w tle dałoby się wyciągnąć esencję tej muzyki z tej gitary, którą po raz kolejny słyszałem na koncercie Trzaski. Ale oczywiście w całości jest to – przynajmniej momentami – produkcja porażająca i mamy się czym pochwalić.

brian_eno_the_ship

BRIAN ENO The Ship, Warp 2016, 6/10
Brian Eno śpiewający piosenkę niczym w latach 70.? Wprawdzie piosenka pochodzi z repertuaru The Velvet Underground (I’m Set Free), ale coś takiego mamy na płycie The Ship. Dziwnej płycie, zbudowanej właściwie z dwóch długich form. Pierwsza, tytułowa, zaczyna się od elektronicznej mantry: obniżony i przetworzony mocno głos Eno hipnotyzuje powtarzającą się frazą na tle dość delikatnym i syntetycznym. Tyle tylko, że dramaturgii w tym pierwszym, tytułowym nagraniu starcza bardziej na 12 minut, a nie 21. I jest to słaby wyraz braku wyczucia na sam początek. Drugi utwór to trzyczęściowa suita Fickle Sun, znacznie ciekawsza pod względem muzycznym, zbudowana na dronach o różnym brzmieniu, których nie powstydziłby się pewnie Tim Hecker, ale podbudowanych w pewnym momencie ciężkimi akcentami orkiestrowymi z gwałtownym, dynamicznym wejściem w stylu Scotta Walkera. Choć nastrój całości jest podobnie elegijny w charakterze co poprzednio. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, że The Ship nakierowuje naszą uwagę na historię Titanica (także przez skojarzenia z powoli się rozwijającym, słynnym utworem Gavina Bryarsa), mamy jakiś obraz świata nieuchronnie zmierzającego w kierunku katastrofy, z wojenną opowieścią snutą w drugiej części Fickle Sun (znów dramaturgiczny dołek) głosem aktora Petera Serafinowicza (polskie korzenie) na tle klasycznego ambientowego motywu jak z płyty Music for Airports. I w tym momencie wchodzi ten cover piosenki I’m Set Free, który jak widać nie tyle kreśli nowe horyzonty, co po prostu ratuje sytuację. Do odsłuchu tutaj.

To tyle na razie, jeśli chodzi o uzupełnienia kwietniowych premier. Ciąg dalszy nastąpi. A maj też zapowiada się dość ciekawie, choć czy to będzie maj, czy już może czerwiec…?