Cały mój świat zamknięty w gdyby

    Festiwal, średniej wielkości, pod angielską nazwą prezentujący polską muzykę. Ciekawy rok temu, ciekawszy i większy w tym, nie uwierzycie pewnie, że trudno się dopchać na koncerty krajowych wykonawców bez dużej płyty przed 20.00. Poza tym wszystko wiadomo: nawet potencjalny włamywacz przeczyta na stronie internetowej, że jestem w Poznaniu na Spring Breaku. Ale zdążyłem obejrzeć raptem dwa koncerty, a tu wydarza się…

    Tak buduję to napięcie, ale pewnie powinienem się spodziewać, że w roku, w którym ludzie muzyki umierają szybciej niż zdążycie o nich napisać, będą też umierać następni, jeszcze szybciej, bez względu na timing. I ci na pewno nie zajrzą najpierw na stronę internetową, żeby sprawdzić, gdzie jesteście. Wychodzę więc sobie z występu Coldair, a tu dwaj koledzy z dziennika uśmiechają się na mój widok: Ty to masz dobrze w tygodniku, bo jak ktoś umrze, to nie musisz pisać do jutrzejszego wydania.
    Jak to? – odpowiadam, cały czas wierząc jeszcze, że dyskusja jest teoretyczna. – A ktoś znowu umarł?
    Prince, to nie wiedziałeś?

    Tu wyjmuję komórkę. Bo teraz jakakolwiek kwestia się pojawia – problem z pisownią, pogodą, kalendarzem – człowiek ma taki odruch, że sięga po komórkę. A w komórce trzy esemesy. W pierwszym pisze do mnie redaktor z działu zagranicznego „Polityki”: że nie żyje Prince, właśnie ogłosili. W drugim redaktorka z działu kultury pisze do mnie z delegacji (tu wstyd, ona wiedziała pierwsza), czy wiem, że umarł Prince. W trzecim redaktorka z działu internetowego wspomina coś o tekście na okoliczność śmierci Prince’a, którą właśnie ogłosili.

    Tracę ochotę na żarty z kolegów z dziennika. Jest 19.30, patrzę na listę tych obiecujących polskich wykonawców, którzy zagrają w ciągu najbliższej godziny. Bo o 21.15 Stara Rzeka, a tej przecież nie odpuszczę (słusznie myślałem, słusznie – choć Ziołek zagrał uparcie Nico zamiast Prince’a). Idę grzecznie do hostelu, włączam komputer i co można napisać w ciągu godziny? Że uwielbiam Raspberry Beret, czy raczej że zasługi Prince’a dla produkcji muzycznej były takie a takie? Wybrałem bardziej wariant drugi, przeczytać można tutaj, więc nie będę tu zgrywał fana artysty większego niż na przykład Hirek Wrona. Choć szanuję niebywale.

    Do przodu jednak. Bo wychodzi dziś kilka istotnych płyt, w tym jedna, o której muszę wspomnieć, a którą Wy powinniście dziś kupić gdzieś pomiędzy Dirty Mind a Sign o’ the Times: Nawiasem mówiąc Łony i Webbera. Pilni czytelnicy Polifonii znają moją słabość do panów ze Szczecina, o których kiedyś pisałem z lekką przesadą jako nowych Starszych Panach. Teraz są mniej nowi, ale wciąż starsi. Sami zaczynają tak na siebie patrzeć, podobnie jak cała generacja rapowych trzydziestoparolatków. Efekty tej refleksji są prawie zawsze ciekawe, a w wypadku Łony i Webber – wręcz błyskotliwe, na miarę drugiej najlepszej płyty w dyskografii duetu. Efekty te można najkrócej zamknąć w jednym zdaniu tak: Łona bezsprzecznie potrafi jeszcze przy…wić (nawet jeśli mniej orbi, a bardziej urbi), Webber jak zwykle wprowadza lekkie innowacje w bitach, grając jeszcze bardziej syntetycznie i jeszcze bardziej do tańca. Poza tym chłopaki nie zawodzą mnie tu, odnosząc się do Polifonii:

    Wyłów sobie z tej polifonii
    Trochę goryczy i trochę ironii,
    To pierwsze pomiń, drugie zostaw
    I istotę rzeczy chwyć, słysząc,
    Jak pomnożone brzmi to przez tysiąc

    W tym samym Hałasie – który przez Webbera zbudowany został, jak spora część płyty (to taka druga fajna dominanta muzyczna poza syntetycznymi brzmieniami) na samplowych harcach z wokalami, w tym wypadku wrzaskami – jest piękny fragment dotyczący tej refleksji na temat wieku:

    I taki się powoli tobie tu sączy kwas:
    Czy nie za dużo lat dziewięćdziesiątych w nas?
    I dręczy cię zadra, czy dwutysięcznych nie nadmiar?

    Sztosów – wbrew wątpliwościom autorów – nie brak w ogóle. Tuwimowskie, nawiązujące do Lokomotywy Co to tak wyje tam w tle? Webber wsparł na przykład akcentowanym jak stary skład osobowy bitem. Bezbłędny – i głębszy niż się wydaje – jest singlowy Błąd. Typowa dla Łony wydaje się dyskusja dwóch pijanych kolesi o solipsyzmie, z frazą trochę liturgiczną: Przystanek Woodstock, gdzieś w okolicach tej największej sceny / Wieczór jest lekki, więc najebki duch już wstąpił / I odnawia oblicza tych, co z wczoraj znają zazwyczaj tylko początki. W Nie pogadasz na wokalnego, afrykańskiego sampla Webbera Łona reaguje frazą też niemal afrykańską: Niewiemjakonomanaimię (To znów refleksja pokoleniowa, na temat wciąż rodzących się dzieci znajomych: Baby boom tak daleko zaszedł / Że gdy tłum, to nie wiem, które to wasze). A potem pozostaje w temacie życiowych zmian, bo najwyraźniej rzucił palenie: Kawa bez papierosa? Jakoś się zmuszam / Chociaż zniknął cały smak, cały sens oraz pół Jarmuscha.

    Łona nie daje się wyprzedzić młodzieży w składaniu rymów idealnie balansujących na krawędzi tonacji buffo i całkiem poważnej. I powiem więcej: z pozycji outsiderskich przechodzi w polskim rapie na pozycje bezwzględnie centralne. Takim na przykład Gdzie tak pięknie:

    Gdyby nie te ruskie, gdyby nie te żydy…
    Cały mój kraj zamknięty w gdyby
    Horyzonty tu nie najszersze, marne gusta
    Ale gdzie tak pięknie potrafią przypuszczać?
    Gdzie takie dzikie tłumy drogą fantazji szłyby?
    Cały mój kraj zamknięty w gdyby

    Gdyby wielcy ludzie nie umierali z taką częstotliwością, to pewnie sam miałbym więcej czasu na pisanie o żyjących. Boom muzyczny tak daleko zaszedł, że gdy tłum projektów, to nie wiem, które to wasze. Ale Łonę i Webbera zawsze rozpoznam, tak nawiasem mówiąc.

    ŁONA I WEBBER Nawiasem mówiąc, Dobrzewiesz 2016, 9/10

    Płyty posłuchać można sobie tutaj.