Dylan, Cohen i Reed

Tytułowa święta trójca może nie jest już dziś tak sexy jak Beyoncé (w 1/3 nawet w ogóle nie jest). Ale tego, kto wszedł tutaj dla głośnej płyty tej artystki, zachęcałbym do posłuchania albumu wcale nie gorszego, choć autora możecie nie znać. Kevin Morby to nie jest dziś wielkie nazwisko, ale jutro będzie bardzo duże, zapewniam. Jego trzecia płyta Singing Saw to jeden z najlepszych piosenkowych albumów tego roku i byłoby moim zdaniem pewnym frajerstwem w ogóle go nie zauważyć tylko dlatego, że wszyscy poświęcają mu trochę mniej miejsca. A jeśli nie ze względu na mnie, zróbcie to dla Dylana, Cohena i Reeda.

Wszystkich trzech łączyło pewnie niejedno, ale mnie najbardziej interesuje pewna pociągająca nieobecność, dystans słyszalny w głosie, całkowity brak umizgiwania się do publiczności. Oczywiście nie tylko oni to mieli, ale 28-latek z Teksasu Kevin Morby też to ma. Być może już nie tyle naturalne, co wyuczone, bo przynajmniej dwaj z wymienionych panów (pierwszy i ostatni) zgodnie z deklaracjami Morby’ego należą do jego bohaterów. Trzeciego, tego na C, nie sposób nie odkryć szczególnie w finale płyty, w klasycznie balladowych Black Flowers i Water. Ten ostatni, z przeciąganymi z przekąsem akcentami w tekście, to w pewnym sensie wręcz idealny miks witamin D, C i R.

O ile jednak znalazłoby się dziś paru zdolnych songwriterów potrafiących szarpnąć podobne struny, to rzadko który ma tak wyraźnie zaznaczone cechy indywidualne. Sygnalizuje je już piosenka I Have Been to the Mountain, która zmienia w tym nudnym na pozór obrazku bardzo dużo. Morby był basistą grupy Woods, więc jeśli zwykle songwirter akompaniuje sobie na gitarze akustycznej, to ten mógłby sobie przygrywać na czterech strunach – i słychać, jak dobrze wyczuwa ten instrument w piosenkowej aranżacji, choć do nagrań partii basu zatrudnił Sama Cohena (to również przy okazji bardzo doświadczony producent, z epizodem pracy z Norą Jones). Linie basu I Have Been… płyną jak w utworach Air czy Beta Band, ewentualnie Serge’a Gainsbourga, co nadaje tej nieco już zbanalizowanej folkowej piosenkowej formie trochę inny charakter. Chórek lekko wychodzi poza konwencję, solo gitarowe też się w niej nie mieści, partia dęciaków przypomina Beirut. Za moment w utworze tytułowym wejdzie automat perkusyjny, pojawi się syntezator – wszystko z elegancją, bez kiksu, bez odrobiny taniego eklektyzmu. Zdolny autor spotkał producenta z pewnymi ambicjami do bycia odpowiednikiem Jean-Claude’a Vanniera (ten od Gainsbourga) – to pożytki z czasów, gdy w Teksasie znają dobrze historię europejskiej piosenki.

Motoryka sekcji rytmicznej przenosi Morby’ego w stronę Lou Reeda i The Velvet Underground – choćby w znakomitym Dorothy, gdzie to rockowe tempo przełamuje na chwilę delikatny barowy jam z trąbką w roli głównej. Takie dyskretne uniki też sprawiają, że Singing Saw wychodzi poza szablon. Wejścia saksofonowe Aleca Spiegelmana, szczególnie to w Destroyer, też pogłębiają tę muzykę w niesamowitym stopniu. Morby – biorąc pod uwagę jego zespołowy staż – to taki Father John Misty, jak dla mnie mniej nudziarski. Choć ma i szczyptę tego, za co ludzie biją brawo Tillmanowi. Leniwy, lecz przebojowy Drunk and on a Star z niemal kiczowatą linijką Have you heard my guitar singing? / As it rises from the earth przypomina, że jesteśmy w kręgu tradycji amerykańskiej prowincji, gdzie ciągle jeszcze święta trójca grzeje ludzi nie słabiej niż słońce.

KEVIN MORBY Singing Saw, Dead Oceans 2016, 8/10