Saksofon bohaterem roku w muzyce

Niezłego psikusa nam zrobił David Bowie. Płytą wydaną na samym początku roku nie tylko zakończył – w sposób wcześniej nienotowany – karierę, ale też wywołał muzyczny temat na nowy rok. Saksofon. PJ Harvey wydała długo oczekiwaną nową płytę The Hope Six Demolition Project i tu też wyróżnikiem jest saksofon. Był już na świetnej Let England Shake, ale teraz stał się dominującą siłą na albumie, znacząco też się rozmnożył. Angielka gra na nim sama i zatrudnia m.in. świetnego Terry’ego Edwardsa. Dzisiejsze serwisy donoszą triumfalnie o występach Kamasiego Washingtona na Coachelli, a w Polsce stare wygi trenują zadęcie. Czas na jazz?

Pod względem zatroskanych o stan świata postaw i tekstów Harvey to dziś taki Bono w wersji poprawionej, choć Bono swoimi uwagami na temat Polski jako ogniska gwałtownego ekstremizmu najwyraźniej ją u nas nieco przygłuszył. Świadczy o tym fakt, że dostrzegła go nawet – i określiła mianem „pewnego pieśniarza” – posłanka Pawłowicz. W każdym razie album PJ Harvey nie ma może już nokautującej siły poprzedniej płyty, ale to jedna z lepszych rzeczy, jakie się ostatnio ukazały, o czym wspominam w recenzji dla „Polityki” (Island, tu byłoby 8/10). A w kwietniu ukazuje się bardzo dużo.

Z saksofonem na okładce pokazał się Maciej Maleńczuk, o czym również pozwoliłem sobie napisać kilka słów, bo warta jest odnotowania przemiana zespołu grającego z premedytacją do kotleta piosenki na grupę grającą to samo, tylko w wersji, którą tytuł płyty opisuje jako Jazz For Idiots (Sony, 4/10). Od ośmiu lat, z czego na poważnie – od czterech – odpowiada Maleńczuk na pytanie, ile czasu gra na saksofonie, zadane przez Roberta Sankowskiego z „Wyborczej”. Mamy więc niezwykłej klasy talent – doprowadzenie do wydania solowej płyty na tym instrumencie zajęło mu mniej czasu niż Coltrane’owi! Oczywiście autor Ach, proszę pani (nowa wersja to najlepszy utwór na płycie, wypełnionej poza tym głównie nowymi wersjami klasycznych kompozycji jazzowych) sugeruje, że to może nie do końca na poważnie, że to dancing na jazzowo, albo jakiś jazz dla opornych. Może więc po prostu płyta słaba (szczególnie podejścia do utworów takich tuzów jak Mingus), ale szkodliwość społeczna niewielka? W końcu w Polsce ludzie dawali sobie już wmówić gorsze rzeczy niż to, że tak powinien brzmieć saksofon.

Lepiej z pewnością brzmi saksofon barytonowy Karola Goli na albumie Erotyki supergrupy Jazzombie (Mystic, 5/10), ale płyta – zawierająca utwory dopisane do poezji miłosnej z różnych półek – jakoś mnie nie przekonuje. Dziesięcioosobowy skład, jak powszechnie wiadomo, powstał z połączenia Pink Freud i Lao Che, grupy ważne i na pewno było mnóstwo dobrej zabawy. Nie działa tu jednak erotyczny koncept, zderzony z graniem spontanicznie, ale trochę po harcersku łączącym elementy reggae, hip-hopu i jazzu z rockiem. Problem pewnej sztuczności odsłania najpełniej utwór, który usłyszałem jako pierwszy, czyli Dziewiąta , a właściwie Umówiłem się z nią na dziewiątą w rozczarowującej taniością, rapowanej wersji, której słuchać nie mogę. Wolałem Spiętego w grupie Koli w każdym razie. Ciekawy jest na pewno aspekt brzmieniowy całości, rejestrowanej w wyjątkowych okolicznościach przyrody, czyli po prostu w plenerze. A najlepszy wydaje mi się tu utwór Uczciwe do tekstu Miłosza (Stary, lubieżny dziadu…) – w wersji afrobeatowej. O tym jeszcze za chwilę.

Ciekawszą formułę fuzji rocka z jazzem – ale instrumentalną i oczywiście niepiosenkową – znalazła grupa Niechęć, z Maciejem Zwierzchowskim na saksofonach, która właśnie wydała drugi album, zatytułowany bez zbytnich zaskoczeń – Niechęć (Wytwórnia Krajowa, 7,5/10). Pozytywnym zaskoczeniem jest tu jednak jakościowa zmiana między poprzednią płytą (pisałem o niej na Polifonii) a tą nową. Niby dalej mamy fuzję rocka z jazzem w kompozycjach luźno odnoszących się do stylu Contemporary Noise czy Jaga Jazzist. Ale energia dużo większa niż na debiucie, większe też umiejętności instrumentalne oraz te w zakresie budowania nastroju szczegółami (pojawiają się też brzmienia elektroniczne i instrumenty smyczkowe). Są też lekkie naleciałości progresywno-rockowe i sporo solówek, co akurat mnie szczególnie nie przeszkadza. Przede wszystkim liczą się tu jednak tematy, emocje i zespołowy ogień, który powinien się przełożyć na świetne występy na żywo. Dobra okładka – kolejny ostatnio, obok remiksów Polki (pisałem w weekend), udany projekt Mateusza Holaka.

Wracając do afrobeatu – to jest oczywiście klucz w wypadku wielu nowych saksofonowych prób. Wraz ze wznowieniami płyt Feli Kutiego i powstawaniem kolejnych młodych orkiestr nawiązujących do tego stylu (Antibalas, Heliocentrics itd.) pojawia się na horyzoncie jakiś inny wzorzec, do którego można się odnieść. Nierockowy, niejazzowy. Nawiązywała do niego w ostatnich latach bardzo dobra formacja Melt Yourself Down, która zresztą zapowiada nową płytę na koniec kwietnia. W oczekiwaniu na ten album możemy sobie posłuchać The Comet Is Coming. To bardziej agresywnie taneczna, elektroniczna formacja z udziałem saksofonisty Melt Yourself Down, niejakiego Kinga Shabaki (właśc. Shabaka Hutchings), który wyrywa się tu do solówek z kontekstu kosmicznych syntezatorów – niczym Nik Turner w Hawkwind. Skojarzenia z Kutim są jasne, ale i Gong, i inne formacje spacerockowe majaczą w tle. Futurystyczne podejście sugerują już pseudonimy pozostałych muzyków: Danalogue the Conqueror i Betamax Killer. Płyta nosi tytuł Channel the Spirits (The Leaf Label, 7/10), będziemy fragment grać dziś nocą w HCH w Trójce, ale niezależnie od tego warto poszukać – choćby dla takich utworów jak New Age czy Slam Dunk in a Black Hole.

Najciekawszą – obok PJ Harvey – z tych nowych saksofonowych płyt nagrała jednak druga w dzisiejszym zestawieniu kobieta, Kaitlyn Aurelia Smith. Poznałem ją jako miłośniczkę brzmień syntezatorów modularnych, która posługuje się w studiu i na scenie odtworzoną na nowo wersją starego systemu firmy Buchla (Buchla Music Easel). Zgadzam się z Amerykanką co do wyjątkowości brzmienia Buchli. Album Ears (Western Vinyl, 8/10) dowodzi jednak tego, jak wspaniale te brzmienia można spleść z dźwiękiem ludzkiego głosu czy właśnie partiami instrumentów dętych – bo tak, Smith gra tu również m.in. na saksofonach i klarnetach. Pełna drżenia, pulsująca muzyka z solowej płyty artystki to majstersztyk w dziedzinie generowania palety syntetycznych barw, które sprawiają wrażenie dźwięków żywych organizmów. Kojarzyć się to może (podobnie jak same preparowane partie wokalne) z muzyką The Knife, ale też z niektórymi nagraniami Bjork. Nie lubię opisów muzyki wmawiających słuchaczom jej męskość lub kobiecość, ale ten kobiecy aspekt u Kaitlyn Aurelii Smith (która zajmuje się nie tylko muzyką) emanuje wręcz z tego wydawnictwa. Jeśli ktoś prowadzi więc listę potencjalnych postaci, trendów i wydarzeń roku, to proszę życzliwie dopisać do niej tę artystkę. No i saksofon oczywiście też.