I po Offie

Można odetchnąć. Organizatorzy dlatego, że mają sukces frekwencyjny. Publiczność dlatego, że skończyło się dla niej wyczerpujące bieganie od sceny do sceny. No i można wreszcie podsumować to, co się wydarzyło na tegorocznej edycji Off Festivalu w naprawdę udanej (poza paroma szczegółami związanymi z rozmieszczeniem scen, no i aptekarską pracą nadgorliwej agencji ochrony) nowej lokalizacji.

Festiwal muzyczny ma dla mnie trzy etapy. Zanim dorzucę słowo o Offie, napiszę, na czym polegają.

Pierwszy etap zaczyna się, gdy ogłoszą listę artystów. To najbardziej idealistyczny okres, kiedy żyjemy tym, że w ciągu trzech lub czterech dni obejrzymy i zobaczymy kilkadziesiąt fajnych zespołów, z czego przynajmniej kilkanaście takich, których koncerty będziemy pamiętać przez pół życia.

A potem przychodzi trzeci etap – festiwal właściwy. Na pierwszy z ważnych koncertów się spóźniacie, drugiego słuchacie ze strefy piwnej, bo trzeba się jakoś nastroić na odbiór, poza tym w strefie słychać w sumie nieźle. Trzeci koncert odpuszczacie, bo w strefie piwnej spotkaliście dawno nie widzianego znajomego. Już wychodzicie na czwarty, gdy nagle zaczyna lać rzęsisty deszcz, więc z musu lądujecie pod namiotem na zupełnie innym koncercie. Wychodzi słońce, ale trzeba zaliczyć toaletę i coś zjeść, w związku z czym koncerty piąty i szósty oglądacie po dziesięć minut, lądując z tej zgryzoty znów w strefie piwnej, zapłakani, że niczego nie widzieliście do końca. Siódmy koncert odpuszczacie, bo przy kolejnym piwie świetnie się narzeka, że ten początek festiwalu to jednak nie to, bo jakoś nic was nie ruszyło. No ale jak mogło ruszyć, skoro niczego nie widzieliście. Wpadacie więc w bolesną pętlę, która niektórych zamknie w strefie piwnej do końca trwania festiwalu i na zmianę będą rozpaczać nad swoim nieszczęściem i poziomem imprezy. Ci najbardziej wytrwali wyrywają się i na trzeźwo śledzą koncerty ósmy i dziewiąty. Podoba im się średnio, za to na dziesiątym usypiają. A potem wracają do domu i okazuje się, że nawet planu minimum nie zrealizowali.

Musiałem się wdać w drobną dygresję, żeby opowiedzieć, że każda impreza – także Off Festival – przynosi nieuchronną porcję rozczarowań. Nie dlatego, że źle, tylko dlatego, że nie uda się wszystkiego zobaczyć. Nie obejrzałem więc w całości przynajmniej połowy z zaznaczonych koncertów i już nigdy nie będę mógł rozstrzygnąć sporu wśród moich znajomych, którzy w proporcjach 50:50 mówią, że koncert The Fall był największym wydarzeniem festiwalu albo jego największą wtopą. Nie będę więc mógł też powiedzieć, które zespoły były NAJLEPSZE, skoro wszystkich nie widziałem. Mogę powiedzieć, który dzień był najlepszy – trzeci. Ostatecznie potwierdził, że hitem roku w kategorii „Stosunek frekwencji do wielkości sali” był namiot eksperymentalny. Od udanych i dobrze przyjmowanych występów Tin Pan Alley i The Psychic Paramount na samym wstępie, poprzez odbijanie się od zbitego tłumu na świetnie przyjętym Fenneszu, po zjawiskowy show Tune-Yards. No i The Flaming Lips przywieźli swój niezawodny cyrk, który brzmi w tej chwili na tyle potężnie, że Wayne Coyne nie musi już opierać występów na repertuarze płyty „The Soft Bulletin” (na którym kiedyś ten koncertowy cyrk zbudował). Młode polskie zespoły były w dobrym wyborze i w większości sprawdzały się scenicznie, a z gości średniego kalibru świetnie moim zdaniem wypadł Art Brut. Zawiódł za to Toro Y Moi, ale jakoś nie mam żalu do twórcy projektu, bo przynajmniej próbował jakoś zmienić sceniczną formułę i nie urządził setu didżejskiego. A propos setów – ten w wykonaniu Mouse On Mars był znakomity. The Tallest Man On Earth zyskał sporo fanów. A Dinosaur Jr. udowodnili, że nawet na cudzym sprzęcie można zagrać dobry koncert – chociaż nie daruję im, że mi odebrali koncert Radio Dept. No ale jak już pisałem – nie ma festiwalu bez strat. Z całą pewnością zaraz mi tu ktoś napisze, że źle wybrałem i nawet nie będę miał argumentów. Dlatego zamiast skrupulatnej relacji – każdy ma swoją – zostawiam na temat programu Offa tych kilka zdań. Z pozdrowieniami dla wszystkich tych, których spotykam tylko na Offie, no i dla tych, których na tegorocznym Offie poznałem.

Wróciłem z paroma ciekawymi wydawnictwami i jedną kupioną ostatniego dnia płytą festiwalowego odkrycia, grupy Tune-Yards. Tak oryginalnej wokalistki jak Merrill Garbus, potrafiącej w dodatku robić z głosem tak różne rzeczy, dawno nie słyszałem. W całości – trochę rejony CocoRosie momentami (także make-up sceniczny), ale prostsze i chwilami jeszcze mocniej przemawiające, akompaniament z przesterowanym ukelele to z kolei fajne nawiązanie do muzyki afrykańskiej. Sam fakt przywiezienia do domu jednego takiego nowego odkrycia to dla mnie (a w zasadzie dla mojej żony, bo ona to zwerbalizowała pierwsza, a ja tylko podchwyciłem, jak większość pomysłów zresztą) najlepszy namacalny dowód, że coś ciekawego się z takiej imprezy wyciągnęło.

Aha, jest jeszcze czwarty etap – kupujecie sobie jedną z tradycyjnych festiwalowych koszulek, w których na plecach stoi, że te wszystkie posortowane w kolejności alfabetycznej zespoły grały na imprezie, na której byliście. Spokojna głowa, miną 2-3 lata i zaczniecie wierzyć, że widzieliście wszystkie na własne oczy.

TUNE-YARDS „Bird-Brains”
Marriage/4AD 2009
8/10
Trzeba posłuchać:
„Lions”, „Real Live Flesh” (poniżej)