Tajemnice LXMP, IXTAB i ANRS

Te trzy płyty wyszły w ciągu zaledwie miesiąca. Przypadek? Nie sądzę. Przecież wszyscy ich autorzy posługują się dziwacznymi akronimami i próbują zaatakować jednolitość muzyki elektronicznej. Najwyraźniej też chcą nas odciągnąć od pożytecznych zastosowań syntezatorów. Zniekształcić przekaz, wprowadzić nowe podziały, zanieczyścić konwencję, odwrócić stary porządek, szerzyć zamęt gatunkowy. Nie jest nawet wykluczone, że wszyscy posługują się jakimś kodem. Poza tym kto udowodni, że za skrótami nie kryją się jakieś wrogie organizacje? Sam jednak w dzisiejszym odcinku ujawniać będę szczegóły nagrań, detale spisku pozostawiając innym.

LXMP
Jeśli ktoś ma w pamięci dźwięki flipperów – a sam wydałem na te maszyny zbyt dużą część kieszonkowego, żeby zapomnieć – to kojarzy pewnie połączenie dwóch elementów: syntetycznych brzmień i dużej arytmiczności, z jaką były generowane. Warto sobie przypomnieć ważną część takiego urządzenia, czyli tzw. bumper – grzybek odbijający zmierzającą w jego kierunku bilę. Bumper z reguły występował w skupiskach, które – gdy bila dostawała się gdzieś w ich okolice – wydawały całe serie nieregularnych rytmicznie brzęków. Dotyczy ten fenomen również w pewnym stopniu także dźwięków z gier wideo – a gdy pierwszy raz słuchałem tej płyty w domu, przybiegł z ciekawością (i odszedł z pewnym zawodem) mój syn: Eeee, tata, myślałem, że grasz w jakąś grę… Oczywiście obrazą dla tworzących duet LXMP Piotra Zabrodzkiego i Macia Morettiego byłoby powiedzieć, że działają na zasadzie generatora przebiegów losowych, ale nieregularności rytmiczne, zmiany tempa i metrum, które proponują na płycie Żony w pracy, mogą sugerować, że gdy żony były w pracy, panowie przypominali sobie różne elektroniczne dźwięki dzieciństwa. Zwodzi trochę melodia pierwszego utworu w stylu Jaga Jazzist (ale pragnę zauważyć, że JJ to grupa 9-osobowa), zwieść może kogoś solo z galaktyki Satrianiego w Buzi z buzi (gościnnie Janek Pęczak), albo JJ wracające w strzelistej melodii podanej na kilku warstwach aranżu w finale Karuzeli przystawek. Ze wspomnianym solem sąsiaduje bowiem niemożebnie funkowy groove przypominający, że LXMP rozkręcali się jako wykonawcy repertuaru z Future Shock Herbiego Hancocka. Odzywają się też skojarzenia z lubującą się w przetwarzaniu tanich chwytów gatunkowych formacji Mitch & Mitch (Mancinho), a duża część płyty brzmi jak niemożliwe knajpiane wcielenie Kraftwerku skrzyżowanego z Zappą, choć duet powołuje się, co zrozumiałe, jednak na Dicka Hymana. W każdym razie LXMP nie powinni zbytnio zwalniać tempa ani upraszczać rytmiki. Modelem tego, co poraża, jest tu Torreador Janusz. Albo Kolaza 8 (najbliższy ukutemu też przez autorów płyty określeniu punkt idealnej równowagi między muzyką piękną i nieznośną). A w takich najlepszych momentach estetykę wyjątkowo gęstego elektronicznego grania, za które brali się kiedyś Jason Forrest czy Max Tundra polski duet ulepsza, przekładając na język żywego zespołu. Dużo żywszy, najkrócej mówiąc.
LXMP Żony w pracy, Lado ABC 2016, 8/10

IXTAB
Niewiele wyjaśnia mi skład duetu (kolejnego dziś) odpowiedzialnego za to nagranie: Blood Room i Ovis Aurum. Ale wytwórnia Czaszka, która to firmuje – w uproszczeniu powiedzmy, że firma polska, choć na emigracji – ma już trochę ciekawej muzyki w katalogu. Poza tym odbiór tej płyty ustawia w dużej mierze świetny pierwszy utwór Trask – nieco natarczywe i nieco nadpsute brzmieniowo techno, które doskonale rymuje się z polskimi dokonaniami na tym polu, choć autorzy Avernusa są – z tego, co mi wiadomo – Brytyjczykami (update: Brytyjczyk + Amerykanin – vide komentarz). Ogółem dostajemy tu sześć równej długości, utrzymanych w niemal równym tempie i w parzystym metrum utworów, które próbują odnajdywać ślady rdzy w nowoczesnym instrumentarium elektronicznym, albo, jak kto woli, odkrywać nieznaną prehistorię muzyki techno. Wyróżnia się jeszcze tytułowy Avernus, a mniej miarowy rytmicznie i słabszy zarazem Flinnt sugeruje, że o ile LXMP powinni zostać przy swoich połamanych podziałach, to duetowi IXTAB zdecydowanie bardziej odpowiada metrum 4/4.
IXTAB Avernus, Czaszka 2016, 7/10

ANRS
To nie skrót nazwy francuskiej organizacji medycznej ani jakiś inny syndrom niespokojnych nóg. ANRS to w tym przypadku raczej format popularnej płyty syntezatorowego duetu z epoki zimnej wojny, ale zniszczonej i odnalezionej po 30 latach leżenia na dnie Bałtyku, sądząc z opisów mówiących o zrekonstruowanych taśmach pochodzących z takiego właśnie źródła. Albo po prostu duet syntezatorowy epoki postapokaliptycznej. Elementy współczesnej i dawnej klasycznej wokalistyki, o stylu charakterystycznym często dla tematyki religijnej, chociaż tu w, powiedzmy, alternatywnej wersji. Czyli blisko Diamandy Galás. To Antonina Nowacka, znana z projektu tworzącego pod innym akronimicznym kryptonimem: WIDT. Do tego mamy dźwięki różne generowane bądź reprodukowane przez Roberta Skrzyńskiego w postaci ewidentnie podsuwającej hipotezę kodów. Dźwięki modemu (II), zwolnione nagrania mowy, być może zawierające przekazy podprogowe (III), czy wreszcie komunikaty zniekształcone do poziomu skrzeku, niczym w oddalonych sygnałach emitowanych na falach radiowych (V). Ukoronowaniem całości jest 20-minutowy utwór VI, najmocniej wciągający, długi i melancholijny wokalny lament, który roztapia się w ciszy, a potem wraca w instrumentalnym finale. W wykonaniu obojga autorów (których nazwiska wyjaśniają kwestię skrótu) słyszałem już może i mocniejsze rzeczy, ale ta brzmi naprawdę wyjątkowo. A nazwa wytwórni Requiem Records nabiera tu dodatkowych znaczeń.
ANRS ANRS, Requiem 2016, 7/10