Ćwierć wieku od strzału znikąd

O sławnych płytach mawia się, że kto je kupił, zakładał zespół i próbował naśladować. Spiderland grupy Slint to – mam wrażenie – płyta, którą ludzie naśladowali, nawet wcześniej jej nie kupiwszy. Powielali pomysł wziętego z innych muzycznie rejonów grania dużym dynamicznym kontrastem (od bardzo cicho do bardzo głośno) w utworach o brudnym brzmieniu i surowej produkcji, do tego skupionych na partiach instrumentalnych. Zakładali zespoły, które stawały się dużo słynniejsze niż ten dość prowincjonalny (biorąc pod uwagę muzyczną mapę USA) kwartet z Louisville i sprzedawały się jako postrockowe. Slint to historia niezbyt wesoła – i pod względem nastroju ich najważniejszej płyty (poprzednia była skądinąd zupełnie inna), i pod względem historii jej odbioru. Nawet dzisiaj, gdy świętować jest już komu, 25-lecie Spiderland przypadło w… święta. Ale zignorować rocznicę, którą mam od miesięcy w kalendarzu? Przecież to jedna z ważniejszych płyt lat 90. Zachodnie i rodzime serwisy tę pozycję potwierdzają. Według Pitchfork to dwunasta płyta lat 90. Porcys umieścił ją na miejscu 17 swojego rankingu, Screenagers na 25.

Riffy są proste, studyjne brzmienie dość suche, wokalista przez znaczną część płyty po prostu do nas mówi, a właściwie mamrocze, choć gdy śpiewa we wklejonym wyżej utworze Washer – moim ulubionym, muszę dodać – robi to niesamowite wrażenie, choćby i poprzez kontrast z całą resztą krótkiego (niespełna 40 minut) albumu. Nie tylko więc cicho-głośno, ale i od mamrotu do krzyku. Drugim momentem, który szczególnie lubię, jest początek płyty, ze zbudowanym na arpeggiach i delikatnych flażoletach (co kojarzyło mi się zawsze z Shadow of a Doubt Sonic Youth) gitarowym riffem. Od pierwszych dźwięków ostrzega, że to nie jest płyta dla miłośników rock and rolla. Akcenty dynamiczne i emocje rozkładają się tu zupełnie inaczej, co potwierdza mój trzeci ulubiony fragment, czyli zamykający album Good Morning, Captain z riffem z okolic King Crimson – które może bym w odpowiednim momencie zauważył i uszanował, gdyby nie to, że w tym samym czasie słuchałem raczej właśnie King Crimson.

Teraz łatwo być cwaniakiem w tej sprawie. Ale przez lata 90., czyli dekadę, którą album zbudował, w ogóle Slint nie znałem. Zanim usłyszałem muzykę ze Spiderland – której nie było komu grać w Polskim Radiu – słuchałem z zainteresowaniem Papa M, The For Carnation czy Tortoise – projektów, w których brał udział David Pajo, a w wypadku For Carnation nawet 3/4 grupy. Ba, nawet autora słynnego okładkowego zdjęcia, Willa Oldhama, znałem wcześniej niż jego wyłaniających się z wody modeli. Dopiero na początku XXI wieku, w czasach Napstera, posłuchałem w końcu Spiderland, dochodząc do wniosku, jak logiczne było to, że taka surowa i grupa tkwiła gdzieś na początku tego łańcucha. Muzycy mieli mniejsze umiejętności niż ich koledzy z Chicago, których poznali, nagrywając w tamtejszych studiach, a potem współpracując z nimi – pomijając może Pajo – ale to oni mieli w sobie dość odwagi, by nagrać w 1990 roku, a potem 27 marca 1991 r. wydać tę muzykę. Przeszukiwałem książeczkę Scotta Tennenta z serii 33 1/3 (która jest de facto chyba jedyną dostępną szerzej biografią zespołu), żeby sprawdzić plotki o tym, że po pracy nad albumem część (lub – według niektórych legend – nawet komplet) załogi Slint musiała ze względu na intensywność tych sesji wylądować w psychiatryku. Tennent opisuje rzeczywistość: bez psychiatryka, za to w atmosferze stawiania wszystkiego na jedną kartę, rezygnacji ze szkoły i z życiowych planów po to tylko, żeby album – uznany później za historyczny – nie został doceniony na bieżąco. Każdy zespół po czymś takim zakończyłby działalność.

Logiczne było też to, że ta grupa – stanowiąca przede wszystkim poprzez skojarzenia z post-rockiem zaplecze wielu zjawisk obecnych w wieku XXI – stała się symbolem dla nowego internetowego dziennikarstwa. Dla starego, prasowego nie bardzo mogła – choćby po słabej recenzji w „Rolling Stone” i brutalnej krytyce ze strony Roberta Christgaua (pozytywną recenzję napisał znający świetnie ten zespół Steve Albini do „Melody Makera”). Cały świat ówczesnej prasy muzycznej był zbyt mocno zajęty tym, co działo się w Seattle i co było dla muzyki rockowej zjawiskową, na pewno ważną i komercyjnie podniecającą, ale jednak ślepą uliczką. Nowy horyzont pokazał Spiderland. Płyta, do której stosunek odróżniał starych i młodych dziennikarzy prawie tak mocno jak kiedyś stosunek do punk rocka. Płyty, która moim zdaniem nie jest dziełem idealnym, ale przez ćwierć wieku prawie zupełnie się nie zestarzała. Cała ta rocznicowa sytuacja wydaje się po prostu świetnym wybiegiem, by z przyjemnością jej znowu posłuchać.

SLINT Spiderland, Touch and Go 1999, 9/10

slint-spiderland