Tak daleko się nie posunę… (sensacje prasowe)
Z ciekawości sprawdziłem, za cóż ten sędziwy „Rolling Stone” będzie miał proces o zniesławienie na 25 mln dolarów. Okazuje się, że to za tę story o zbiorowym gwałcie w akademiku Uniwersytetu Virginii, której nawet nie miałem ochoty czytać (podobnie jak większości „społecznych” tekstów w „RS”), a która – jak się okazuje – była sfabrykowana. No cóż, nie dość, że nie chciałbym się nigdy tak daleko posunąć w rozrzedzaniu tematyki muzycznej, to jeszcze (na szczęście) kompletnie bym nie potrafił. A szkoda, bo już miałem ich za coś pochwalić.
Chciałem już odnotować fragment rozmowy „RS” z Rogerem Watersem z najnowszego numeru, bardzo z kolei zgrabnej i interesującej. Waters opowiada w niej o tym, co dalej (gdy już wyjdzie jego koncertowy album z trasy The Wall) – a ma już cały zestaw gotowych utworów.
RW: Podstawowe pytanie, jakie sobie na tym nowym albumie zadam to „Dlaczego zabijamy dzieci?”.
RS: A więc, jak rozumiem, znów chodzi o concept-album.
RW: Tak. Za późno, żeby się zmieniać.
Dalej mamy jeszcze stałe pytanie o relacje z innymi Floydami z bardzo celną, mocną i ucinającą wątpliwości odpowiedzią. Polecam pełną wersję rozmowy tutaj.
Skoro już odnotowuję sensacje z prasy, warto zwrócić uwagę na news z najnowszego wydania „The Wire”. Przeczytamy tu, że Tortoise zamierzają wydać pierwszy od siedmiu lat album z nowym materiałem. Zatytułowany The Catastrophist – pewnie na wszelki wypadek, żeby mieć trafiony szyld, jeśli nic innego z tego nie wyjdzie. Na wokalu gościnnie Georgia Hubley z Yo La Tengo (przez redakcje przechrzczona na Humbley), a planowana data wydania to 22 stycznia.
W dziale recenzji „The Wire” najwyraźniej odkurzyło półkę płyt z egzotycznie dalekich stron, bo po pół roku recenzują coltrane’owską płytę Raphaela Rogińskiego. Ale za to zdziwienie Briana Mortona, w jaki sposób Rogiński oddał intensywność i fizyczność utworów Cotrane’a drobnymi (w gruncie rzeczy) ruchami ręki. „Most Coltrane covers fail…” – pisze Morton. A te nie. Cieszę się, że płytę z Bółta przesłuchali i opisali, choć z pewnością mogli to zrobić wcześniej niż w grudniowym numerze, który pewnie w mniejszym stopniu przełoży się na doroczne zestawienie płyt roku. Choć w tym wypadku powinien.
A propos plebiscytów. W magazynie „Q” (grudniowe wydanie) zestawienie najlepszych płyt lat 90. Może zepsuję komuś niespodziankę (wątpliwą), ale naprawdę nie warto się wykosztowywać na całe wydanie:
1. Radiohead OK Computer
2. Tricky Maxinquaye
3. Nirvana In Utero
4. Jeff Buckley Grace
5. Beastie Boys Ill Communication
6. Bjork Debut
7. DJ Shadow Endtroducing
8. Oasis Definitely Maybe
9. Pulp Different Class
10. The Chemical Brothers Dig Your Own Hole
Nevermind na miejscu 29, The Soft Bulletin na 35. Loveless na 47. Najwyżej notowana polska płyta na… żartowałem oczywiście, to by zresztą było coś naprawdę zaskakującego, bo oczywiście posegregować tę setkę można by było w dowolny sposób. Nie robi na mnie wrażenia nawet ten Tricky na drugim miejscu. Choć z pewnością przybędzie podsumowań płytowych tamtej dekady.
Pytacie czasem, dlaczego w ogóle załączam do kolejnych wpisów coś więcej niż tylko treść recenzji. Owszem, czasem robię to po to, żeby przyciągnąć (np. Lewandowskim do świetnej płyty Starej Rzeki – działało!), ale w wielu momentach opisywanie innych historii służy mi tylko i wyłącznie temu, by odwlec pisanie czegoś o zasadniczej płycie. Szczególnie wtedy, gdy szczególnie udana nie jest.
Być może i tak posłuchacie nowej Grimes, bo trudno przejść do porządku dziennego nad tonami tekstów w różnych tytułach. Ten w „Rolling Stone” zaczyna się na przykład od historyjki o niewygolonych pachach, które Claire Boucher obnaża na zdjęciach promocyjnych. Co ma być – sądząc z tonu tekstu – jednym z dowodów niezależności artystycznej. Jestem w stanie znieść niedojrzałe gwiazdy popu, ale z trudem znoszę u tak młodych osób hipokryzję. Problem Grimes wydaje się piętrowy. Nad tożsamościowym jest problem dość nieznośnej wokalistyki, niby trochę niepokornej, ale jednak mieszczącej się ciągle w akceptowanej chyba tylko przez nastolatki piskliwej manierze (połączonej jeszcze ze słabością do Auto-Tune’a). Jeszcze wyżej mamy problem banalnych i szablonowych kompozycji, który często nakłada się na ten poprzedni – choćby w utworze Kill V. Maim, który przejść tu naprawdę trudno. Nawet gdy robi się ciekawiej, choćby w sferze rytmicznej (Venus Fly z Janelle Monae), to Grimes brzmi jak parodia ambitnej stylizacji na Missy Elliott. Niby jest jakieś szaleństwo, rozchwianie stylistyczne, może nawet różnorodność, ale dość sztuczny charakter tej produkcji odrzuca mnie od niej, a charakterystyczny dla płaskiej jak deska współczesnej muzyki pop kompletny brak dynamiki potwierdzają nawet twarde dane. Zresztą bieganie dookoła włączonego grooveboxa i przełączenie ustawień przy kolejnych podskokach (połączone z ekspozycją pach – nie żebym miał coś przeciwko takim pachom, ale w warunkach artystycznych to nie one mają świadczyć o niezależności) to nie jest sposób działania, który od razu zaświadcza o dojrzałości artystycznej. A tak sobie pracę nad tym materiałem wyobrażam.
Kłóci się to znacząco z wyrażanymi wprost ambicjami Kanadyjki. Bo żeby zostać nowym Trentem Reznorem trzeba przejść chociaż przez etap bycia nową Adele, nauczyć się pisać możliwie prosty popowy repertuar, a nawet tego Grimes jako autorka na razie nie potrafi. Albo raczej: Potrafi to robić tylko z rzadka (kompozycja tytułowa i w sumie dość bezpretensjonalny Butterfly na koniec albumu – tu więcej witalności niż pretensji). Czy już się tego nie nauczy? Mógłbym rzucić jakąś sensacyjną diagnozę, ale do tego się nie posunę…
GRIMES Art Angels, 4AD 2015, 5/10
Komentarze
Ja akurat bardzo lubię, gdy przedstawiasz w swoich tutejszych wpisach (recenzjach?) tło polityczno-kulturowe, na którym umieszczasz nowo wydane płyty/wydawnictwa. Ma to sens i niewątpliwą wartość poznawczą, szczególnie w kontekście historycznym, o ile to wszystko, co tu piszesz, pozostanie do wglądu za 10, 50 czy za 100 lat.
Co do Watersa. Był to mój idol w latach 80. Teraz pozostał jedynie sentyment i jako taki szacunek, do tego, co stara się robić.
Z całej ekipy Floydowej jest najbardziej kreatywny i jego dorobek artystyczny pozostaje chyba (a raczej na pewno) najwartościowszy. Syd Barrett miał pewnie większy potencjał, ale skończył, jak skończył…
@Rafał Kochan
To chyba nie chodzi o potencjał. Mam wrażenie, że Syd po prostu odjechał na psychodelii i tak miało być. Taki był, prawdopodobnie schizofrenik.
Waters wziął ją (psychodelię) w karby. Poza tym chciał w tekstach mocno kontrowersyjnych mówić o konkretach. Oczywiście Roger Waters też jest kompletnie porąbany ale na trzeźwo.
@Witold..
Waters miał na przełomie lat 60. i 70. (powiedzmy, że do 1973 roku) dość otwarty umysł do eksperymentowania z dźwiękiem, ale chyba wynikało to bardziej z fascynacji nowinkami technicznymi, niż szczerą potrzebę wyrażaniau siebie, swojej wrażliwości poprzez awangardę muzyczną.
Motywy Syda Barretta były inne. Był artystą z krwi i kości, który muzykę traktował jako jedną z kilku innych narzędzi do poszukiwania swojej artystycznej tożsamości. Myślę, że ta różnica między nimi w pewien sposób opisuje również to, w jakim kierunku PINK FLOYD zdecydowali się podążać w swej karierze muzycznej. Pragmatyzm Watersa z jednej strony przyczynił się do niewątpliwego sukcesu komercyjnego, ale jestem przekonany, że gdyby Barrett nadal był w składzie tej grupy i jej liderował, to pod względem artystycznym PF osiągnąłby chyba dużo więcej. W latach 70. zabrakło w składzie tego zespołu kogoś takiego, jak Barrett. Jego szaleństwo, spontaniczność, pewna świeżość byłaby inspirującą przeciwwagą dla apodyktycznego bardziej z konieczności niż wyboru – Watersa, bo nie oszukujmy się, ani Gilmour, ani pozostali muzycy PF nigdy (może za wyjątkiem końca lat 60.) nie byli kreatywnymi muzykami.
Dlatego uważam, że Barrett miał większy potencjał artystyczny niż Waters, co nie oznacza oczywiście, że PF pod jego ręką osiągnąłby taki sukces komercyjny, jaki wystąpił pod wpływem Watersa.
@Rafal Kochan,
przyznasz jednak, ze jest to tylko gdybanie. Syd po odejsciu z PF niczego juz powaznego nie stworzyl. „Jego szalenstwo” zniszczylo go.
Osobiscie plyty „po Sydzie” uwazam za genialne.
@Witold..
Ja też nie przepadam za solowymi płytami Syda, ale znam ludzi, dla których są one bardzo ważne i oceniane są bardzo wysoko.
I też najwyżej oceniam płyty PF z przełomu lat 60. i 70…
„Szaleństwo” nie tylko Syda zniszczyło wówczas, takie były czasy… Szkoda tylko, że okoliczności rozstania zespołu z Sydem nie były zbyt miłe i niezbyt dobrze świadczyły o priorytetach moralnych jego kumpli. No właśnie, śmiem sądzić, że to nawet nie byli jego kumple… przynajmniej ich zachowanie o tym świadczyło, że strasznie instrumentalnie potraktowali swego lidera.
niebawem u nas… (Sztokholm, Göteborg) 26, 27.11
______
z dwoma koncertami KAMASI WASHINGTON kompozytor, saksofonista, wystepowal m.in. z Quincy Jonesem, Freddie Hubbardem, Flying Lotus, Mos Def, Stanleyem Clarkiem, lider grupy The Next Generation, wchodzi w sklad muzycznego kolektywu Te West Coast Get Down. Fani Kendricka Lamara znaja go rowniez z albumu ” To Pimp a Butterfly”
*
http://polifonia.blog.polityka.pl/2015/06/03/skoro-mowia-i-pisza-epickie-oto-definicja/
rzeczywiscie wart jest 9/10 a moze i wiecej
@Rafał KOCHAN
Syd nie kontaktował już kompletnie na scenie.
Na obronę stosunku zespołu do Syda „Wish you are here” „Shine on you crazy diamond”. To chyba nie byli tacy najgorsi 🙂
Na marginesie. Czy wiesz, że Waters „diamond” wziął z Norwida w słynnej scenie z „Popiołów” Wajdy? I to jest coś. 🙂
Gilmour może i był mało kreatywny ale jego gitara i głos – bezcenne.
Witold
16 listopada o godz. 20:44 1153538
Syd nie kontaktował – zatem można kumpla potraktować, jak popsutą zabawkę i wywalić ją na śmietnik, bo przecież liczy się robienie kariery i chęć bycia sławnym. Czy to chcesz powiedzieć / napisać?
Ich stosunek do Syda w podanych utworach jest wieloznaczny. Syd posłużył im za inspirację, ale przecież cała płyta (te konkretne utwory) dotyczą czegoś bardziej uniwersalnego, niż życie Syda.
Nie wiedziałem o tym Norwidzie, jako inspiracji dla Watersa. Czy oprócz słowa „diament”, jest coś, co wiąże te dwa utwory?
Aha, na obronę stosunku zespołu do Syda mogłoby posłużyć to, że po 1970 roku utrzymywaliby z nim stały kontakt. Wspieraliby go w każdy możliwy sposób. Niestety, nawet go nie odwiedzali…
@Rafał KOCHAN
„Czy popiół tylko zostanie i zamęt
Co idzie w przepaść z burzą.
Czy zostanie
Na dnie popiołu gwiaździsty dyjament
Wiekuistego zwycięstwa zaranie?”
To jest ten diament w kontekście życia Syda.
Zazdroszczę twoim przyjaciołom. 🙂
@Witold…
Ja znam ten tekst Norwida… Bardziej mi chodziło o to, byś wskazał, co twoim (lub Watersa, czy też innego członka PF) zdaniem łączy oba te utwory (czyli tekst Norwida oraz słowa do „Shine on …” czy też inny utwór na całym albumie), poza wystąpieniem słowa „diament”?