Skoro mówią i piszą „epickie”, oto definicja

Gdyby Kamasi Washington grywał po kościołach, częściej bym tam zaglądał. To ten rodzaj jazzowego uduchowienia, rodem z końcówki lat 60., po który poszedłbym zresztą w ogień. Gdybym dziś usłyszał, że ten potężny, trzypłytowy album z momentami nawet 30-osobowym składem i – jak sądzę – wysokim budżetem sfinansowali scjentolodzy albo iluminaci, też nie przestałby mnie fascynować. Bo niesie oczywiste nawiązania do złotej ery spiritual jazzu, czyli post-coltrane’owskiego gatunku stworzonego w Ameryce na gruncie hipisowskiej, ale też politycznej/rasowej rewolucji, a przy okazji prób splecenia w jednym wielu afroamerykańskich nurtów, z bluesem i gospel na czele. Czyli Alice Coltrane, Phaorah Sanders, Philip Cohran… tyle że słuchani z perspektywy XXI wieku i środowiska, które spotyka się na przykład na albumach Flying Lotusa. Oto 34-letni saksofonista z Los Angeles, ten sam, którego niedawno oklaskiwałem jako sidemana na płycie Kendricka Lamara, zrobił nie lada niespodziankę: jako solowy debiut przygotował zestaw – bagatelka – 180-minutowy. W podróż po afro-tradycji Washington wypłynął nie skromną autorską łajbą, jak Matana Roberts, ale całą flotyllą okrętów, zabierając przy okazji na pokład pewnie z połowę najmocniejszych kalifornijskich instrumentalistów swojego pokolenia dorastających tu na pożywce z hipisowskich legend rodziców, hiphopowych marzeń kolegów i doraźnych fuch w światowym centrum przemysłu rozrywkowego.

Otworzyłem książeczkę: o, teksty! Ale nie, to nie były teksty wokalnych utworów z „The Epic”. To były składy grające w poszczególnych utworach. Zresztą żartuję – nim zdążyłem zajrzeć, słyszałem już przecież potężną orkiestrę z sekcją dętą, smyczkową i chórem. I temat kapitalnej, otwierającej całość kompozycji „Change of the Guard” samego lidera, który na całej pierwszej płycie zestawu szczególnie mocno błyszczy właśnie jako autor repertuaru. Tu dominują właśnie owe masywne formy, uderzające siłą bigbandowego grania i pozytywną energią, choć na całym albumie znajdziemy też utwory o dużo lżejszym charakterze (choćby „Leroy and Lanisha” na drugiej płycie zestawu). Nie wystarczyłoby do ich krótkiego streszczenia miejsca w książeczce, charakterystyka zajęłaby opasły tom. Ale nie byłaby to krótka historia awangardy, tylko prostej, przystępnej muzyki czarnych korzeni, która w chwilach instrumentalnego chaosu widzi nie destrukcję, tylko uwznioślenie.

Oddzielny tom można by napisać o samych sekcjach rytmicznych na albumie „The Epic”. A jest tu kilka ich kombinacji – od czysto akustycznej, poprzez mieszaną/łączoną, po elektryczną. Fenomenalnie, bardzo agresywnie, ekspresyjnie gra na kontrabasie Miles Mosley w duecie z kreślącym precyzyjne, nieco latynoskie groove’y Tonym Austinem. Dublerami są grający na elektrycznym basie Stephen Bruner (fanom wytwórni Brainfeeder znany lepiej jako Thundercat) z charakterystycznymi funkowymi przyspieszeniami oraz szalony „popisuję się nawet w balladach” Ronald „nie wiedziałem, że Thundercat ma brata” Bruner. Ten ostatni muzyk, „grałem ze wszystkim od Wayne’a Shortera po Suicidal Tendencies”, uświadomił mi, jak wielu instrumentalistów z tej generacji nie zauważałem przez lata, niesłusznie traktując ich jako postacie drugiego planu. Ten oddzielny tom o sekcji rytmicznej opowiadałby więc o grupie świetnych sidemanów z Zachodniego Wybrzeża, muzyków młodszej generacji, którzy zdążyli zagrać setki sesji z największymi nazwiskami amerykańskiego popu, zanim wybili się na niepodległość. Zresztą pod tym względem najlepszym bohaterem byłby sam główny bohater tej historii.

Ten ostatni bryluje tu nie tylko jako wszechstronny saksofonista, prowadząc zespół w przystępnych tematach, ale gra piękne sola w stylu Coltrane’a i Colemana. Ale to nie jest ani najbardziej rewolucyjna, ani najbardziej olśniewająca strona jego pracy nad „The Epic”. Kamasi Washington popisuje się tu w pierwszej kolejności jako aranżer smyczkowych partii, które – znów bardzo retro w duchu – uskrzydlają te saksofonowe sola, wpadając momentami w stylistykę symfoniki z funkowych soundtracków filmowych. A w połączeniu z harmonicznymi modulacjami chóru (z utytułowanym Dwightem Trible, współpracownikiem Pharoah Sandersa na czele) dają to orkiestrową ścianę dźwięku, która zabrzmi jak święty Graal nie tylko wielbicieli spiritual jazzu Alice Coltrane, ale też na przykład fanów eksperymentującej na obrzeżach jazzowej wokalistyki grupy Magma. Poza tym utwory na „The Epic” to długie formy, nad którymi Washington panuje pod względem dramaturgii. Prawdę mówiąc, robi to trochę po Hitchcockowsku – rzuca się z miejsca w ścianę orkiestrowego dźwięku, albo od razu idzie w wysokie tempo, utrzymując jednak w większości fragmentów uwagę słuchacza do samego końca. Karmiąc ją po drodze niczym dobrzy scenarzyści z Fabryki Snów – zawsze coś się dzieje, przyciągnie naszą uwagę któryś z wątków, albo jakiś szczegół. Zespół nie wchodzi na taki pułap natężenia, z jakim mamy do czynienia przy okazji nagrań Fire! Orchestra, ale z drugiej strony – prezentuje o wiele szerszą paletę tego, co jeszcze się w jazzie liczy.

Słabe punkty? To za długa płyta, by ich nie mieć. Samych przestojów nie da się uniknąć przy tak bezczelnie dobranych gabarytach debiutu. Pewnie byłbym w stanie zaproponować Washingtonowi paru lepszych pianistów niż Cameron Graves (przy okazji: mamy tu kolejnych braci – Taylor Graves śpiewa w chórze). Przykład? Najbliższy mi to grywający z Wacławem Zimplem weteran Boby Few. Z kolei sam Kamasi jest rewelacyjny technicznie, ale nie jest geniuszem pod każdym względem – nie ma tak oryginalnego brzmienia jak na przykład Matana Roberts. Tyle że w wielu momentach ratuje go tutaj elastyczność i zgrabne przeskakiwanie z tradycji jazzowej do funkowej, soulowej, albo nawet mruganie okiem do hiphopowej braci. No i całkowity brak pretensji słyszalny w sięganiu do bardziej tradycyjnych odmian jazzu – czy to bebopu, czy przyjemnej, wirtuozerskiej estetyki George’a Duke’a (a nawet Franka Zappy!), czy wreszcie subtelnej swingowej wokalistyki w standardzie z lat 30. „Cherokee”. Zresztą ostatnia płyta zestawu po dwóch autorskich przynosi kilka kompozycji innych twórców. Jest tu politycznie nacechowany „Malcolm’s Theme” Terrence’a Blancharda, jest wreszcie „Claire de lune” Debussy’ego, delikatna trzecia część „Suite bergamesque”, przedstawiona tu w swingowo-bluesowej, mocniejszej wersji. Na zamknięcie mamy „The Message” Washingtona, kolejny popis 10-osobowego (bagatelka) trzonu jego zespołu z radosnymi popisami jego najważniejszych graczy.

Zatem epickie? Niech będzie. Niech już nie opisuje tylko rozmachu i nie zamyka się w czterech ścianach literatury. Przymiotnik „epicki” błędnie używany w ostatnich latach jako „wielki, świetny, imponujący” przez proste przeniesienie angielskiego znaczenia byłbym skłonny zaaprobować w tej definicji tylko teraz i tylko z czystej sympatii dla płyty Kamasiego Washingtona, która prócz tego, że potężna, pełna rozmachu, jest pod każdym względem albumem oszałamiającym. Nawet onieśmielającym – niczym płyty Swans w ostatnich latach, przy zachowaniu wszelkich proporcji rzecz jasna. Skrzywdziłbym jednak album „The Epic”, gdybym proponował jego słuchanie jako nową ewangelię jazzu. Nic z tych rzeczy. Klasa tego gargantuicznego albumu tkwi, tak jak u Giry, w każdej minucie, w szczegółach, a słuchanie go (szczególnie pierwszej płyty zestawu) przynosi nie jedno doznanie, a potem opieczętowanie jakąś zgrabną nową etykietką i odstawienie na półkę, tylko potrzebę nieustannego odkrywania kawałek po kawałku.

A dla tych czytających zawsze tylko ostatnie zdanie dodam na wszelki wypadek, że warto to sobie kupić, bo jeśli mówimy o ekonomii, to inwestycja w płytę w tych czasach rzadko bywa tak opłacalna.

KAMASI WASHINGTON The Epic, Brainfeeder 2015, 9/10