Mocne uderzenie w mocne uderzenie

Bono określił zamachy w Paryżu „pierwszym bezpośrednim uderzeniem w scenę muzyczną podczas tzw. wojny z terrorem”. I jak zwykle Bono przesadza. Chociaż rozumiem, że U2 odwołali koncerty. Po pierwsze, pewnie rzeczywiście tak jest bezpieczniej w wypadku U2, bo to duże imprezy (podobnie z Motorhead, Foo Fighters i mającymi zaplanowane bodajże trzy wieczory z rzędu Deftones). Ale po drugie – zespoły z Wysp Brytyjskich w takich sytuacjach zwykły odwoływać koncerty i schodzić z linii strzału. Po pamiętnej tragedii w Roskilde w roku 2000 odwoływały festiwalowe koncerty głównie brytyjskie kapele. Co – mam wrażenie – oddaje różnicę między podejściem wyspiarskim a kontynentalnym. Tutaj atak na Bataclan, jedną z ważniejszych sal muzycznych Paryża, był najwyraźniej częścią spakietowanej akcji mającej podkopać morale Francuzów, spędzających wolny czas w piątkowy wieczór na różne sposoby. Nie demonizowałbym więc tego jako ataku na muzykę.

Przede wszystkim – gdyby zamachowcy dostali się na Stade de France, mówilibyśmy o ataku w zupełnie innym tonie. Klub muzyczny okazał się miejscem słabiej strzeżonym niż stadion piłkarski – co szczególnie mnie nie dziwi (i co się nieprędko zmieni – mimo sugestii prasy; zbyt ważnym czynnikiem w wypadku odbioru muzyki jest jednak swoboda). Dziwi mnie za to i przeraża ton triumfalizmu, który pojawił się w polskich reakcjach po zamachach: „A nie mówiliśmy? Lewactwo, liberalizm – to się tak musi skończyć”. Po pierwsze, był przykładem myślenia narzuconymi kliszami, skrajnego braku szacunku dla ofiar, samej śmierci, a przy okazji i służb, które w międzyczasie prowadziły działania, próbując ustalić, kto i dlaczego (choć szacunek do tychże przestał dla niektórych istnieć jako wartość). Po drugie, wyprowadzał przy okazji inne demony: że death metal (naprawdę, tak opisywano i u nas rockandrollową formację Eagles of Death Metal, która grała w Bataclan), że sami sobie winni, bo „cywilizacja śmierci”, że agresja przekazu sprowokowała zamachowców, albo że kultura wysoka nas przed takimi wydarzeniami ochroni (sic!). Ciąg dalszy tych fotelowych interpretacji już znamy. A ponieważ sam Paryż wraca do życia, chciałbym wszystkim tym, którzy przez ostatnie cztery dni nerwowo szukali politycznego potwierdzenia dla własnego strachu, zadedykować pewną starą rockową piosenkę:

Dzisiejsza płyta ma też dość wyjątkowy charakter, choć z uderzeniem na Paryż nie ma nic wspólnego. Oneohtrix Point Never Daniela Lopatina to projekt, do którego miewałem przez lata bardzo różny stosunek. Jego poprzedni album, pierwszy dla Warpa, uważam za słabiznę. Replicę uznałem za bardzo udaną, zdarzało mi się pozytywnie pisać o koncercie Lopatina na Unsoundzie, zarazem trochę krytykując jego remiksy na Sacrum Profanum. Uważam go, krótko mówiąc, za chimerycznego artystę, który pisze dużo muzyki, czasem robiąc to jedną ręką. Nowy album Garden of Delete (mój ulubiony tytuł ostatnich miesięcy) jest jednak w pełni satysfakcjonujący pod każdym względem. I na pewno najbardziej otwarty stylistycznie od dawna.

Cieszę się, że rosyjski Amerykanin nie dał się zamknąć w szufladce typowego dla Warpa IDM, czyli kunsztownej i melodyjnej elektronicznej mozaiki, z której rzadko dziś wynika dziś coś naprawdę porywającego. Nie poszedł też z nurtem naśladowców klasycznej elektroniki lat 70. Dobrze, bo w tej dziedzinie robi się tłoczno. Stworzył za to na nowym albumie całość spójną narracyjnie, a zarazem bardzo różnorodną, w której ewidentnie sięgnął do dwóch potężnych źródeł inspiracji. Pierwszym musiały być wspólne koncerty z Trentem Reznorem i jego Nine Inch Nails. O ile nie jestem jakimś wielkim fanem NIN, to nie sposób nie docenić umiejętności budowania mrocznych emocji, jaką Reznor posiadł. I tłumaczenia języka agresji i energii rockowej na język instrumentów nie zawsze całkiem rockowych. Lopatin poszedł tym tropem np. w świetnym Sticky Drama, gdzie buduje dramaturgię swojej syntetycznej muzyki na sposób ocierający się o estetykę metalową. W niektórych partiach korzysta też z własnych doświadczeń z elektronicznie generowanym hałasem z okresu podsumowanego na Returnal.

Z drugiej strony – mamy tu również proste nawiązanie do pierwszych inspiracji muzyka, którym była jazzrockowa płytoteka ojca. Znajdziemy je w Child of Rage, nieco plastikowej wariacji na temat fusion, jak gdyby żywcem wyjętej z lat 80. (tu z kolei brzmieniowa bliskość z Replicą). I w tym utworze, ale przede wszystkim w dłuższym Freaky Eyes (w środkowej części utworu), znajdziemy z kolei talent do samplingu, który sprawia, że Lopatin mógłby być dziś rozchwytywanym producentem hiphopowym, zamiast czekać na poważne zamówienia remikserskie z Polski. Owszem, prezentując na Garden of Delete różne swoje talenty, twórca OPN nie eksploruje głębiej żadnego z nich. Ale dla mnie istota i smak jego muzyki nie polega na tym, że jest najlepszym reprezentantem jednego nurtu, tylko że niczym duch potrafi się przemieszczać pomiędzy różnymi, łącząc to, co postępowe i ciekawe, z tym, co zwyczajnie atrakcyjne. I jeśli wziąć pod uwagę taki obraz Lopatina, być może dostajemy nawet jego najlepszą dotąd płytę.

ONEOHTRIX POINT NEVER Garden of Delete, Warp 2015, 8/10