Były dobre intencje, ale koniec żałosny

O filmie Bretta Morgena Montage of Heck o Kurcie Cobainie trochę już pisałem na łamach „Polityki”. I to raczej dobrze. Wciągnął mnie ten dokument, choć zarazem mocno przygnębił. Czekałem z niecierpliwością na efekty grzebania po szufladach głównego bohatera, które reżyser zapowiadał, również u nas. Płyta właśnie wyszła i muszę powiedzieć, że jest to rzadki moment, gdy archeologia muzyczna zamiast odkopywać genialnego autora, może spowodować, że tylko mocniej się on zapadnie pod ziemię.

Dość powszechnie wiadomo o tym, że dobre intencje często przynoszą przykre skutki (co dziś może być mottem nie tylko dla wydawców Cobaina). Spójrzmy na dyskografię Kurta Cobaina. Jednego z najzdolniejszych autorów swojego pokolenia i pewnie w ogóle końcówki XX wieku, przynajmniej w muzyce rockowej. Jeszcze tydzień temu w rubryce „albumy solowe” była ta dyskografia pusta. Dziś już nie jest. Płyta Montage of Heck: The Home Recordings, wydana w dwóch wersjach – jedno- i dwupłytowej – przynosi te zapowiadane szkice, domowe nagrania, kilka nagrań mówionych w stylu Burroughsa (i z pewnością nim inspirowanych), parę zalążkowych wersji demo późniejszych nagrań Nirvany, cover Beatlesów, a do tego kolaże dźwiękowe. Nagrane są słabo, co szczególnie nie dziwi. Cobainowi zmarło się przed skokiem technologicznym w domowych nagraniach. Zresztą charakter niektórych nagrań wskazuje na to, że podczas rejestracji był w stanie szczególnego pobudzenia i pewnie nie bardzo zważał na technikalia.

Słuchanie tego materiału to nawet nie tyle jak wizyta w kuchni dobrej restauracji, co jak szperanie na zapleczu w kubłach z odpadkami. Tańsza wersja płyty (13 utworów, na wersji deluxe jest ich 31) wzbudza podobne emocje jak obserwowanie Cobaina w najtrudniejszych chwilach filmu Bretta Morgena – mieszaninę ciekawości i zażenowania. Dzikość Desire może tu jeszcze ujść jako na swój sposób fascynująca, ale już And I Love Her Beatlesów jest po prostu nieznośne. Nie to, że amatorskie, ale bez grane bez pomysłu. A już na pewno bez pomysłu przyszłego wydania na płycie. Czekałem więc na archiwum Cobaina, lecz przesłuchując je, zdaję sobie sprawę, że większość tego materiału w ogóle nie powinna ujrzeć światła dziennego.

Montage of Heck to zestaw dla fanów i archiwistów, ale i ci powinni jednopłytowe wydanie zignorować i kupić od razu wspomnianą poszerzoną wersję, bo tam znajdą najlepsze tu brudne, radykalne, punkowe Rehash, opowieść o trudnym życiu, słabym seksie i marihuanie Aberdeen (skądinąd trudno się oprzeć wrażeniu, że narkotyki były tłem dla dużej części tych domowych nagrań) oraz serię intrygujących kolaży. Intrygujących – proszę to dobrze zrozumieć. Bo jeśli domowe nagranie Montage of Kurt z lat 80. pozostaje słabym echem np. utworu na taśmę Watersa z czasów Ummagummy, a już tamto nie było szczytem awangardy, to hasła „muzyka eksperymentalna” w ogóle bym tu nie używał. Poza tym kolaże są fragmentami często wyrwanymi z kontekstu, a wiemy, że prawdopodobnie Cobain budował z nich na kasetach dłuższe formy. Zresztą nawet zagorzałych fanów słuchanie tego albumu może przyprawić o frustrację. No bo zajrzyjmy do tej albumowej dyskografii genialnego autora teraz. Składa się z jednej pozycji, w której właściwie nic wybitności nie sugeruje. Gdyby to była dwudziesta pozycja w tej solowej dyskografii, można by było zapytać, czy jeszcze jest sens coś wydawać. Teraz należałoby raczej zapytać, czy da się jeszcze coś, do cholery, wykopać, żeby to złe wrażenie zatrzeć?

KURT COBAIN Montage of Heck: The Home Recordings, Universal 2015, 4/10