To jest recenzja nowej płyty Adele

Czasem nie potrzeba żadnych dodatkowych sztuczek w tytule notki. Bo nie wiem, co by się musiało zdarzyć, żeby się płyta 25 Adele nie sprzedała. Nie wyobrażam sobie, by jutro nie chcieli jej wysłuchać ci, którzy śledzili dotąd karierę Brytyjki z wypiekami na twarzy. Trudno mi też sobie wyobrazić, by wstrząsnęła krytyką, bo wydaje mi się – po wczesnym i jeszcze dość ograniczonym (podkreślam, żeby nie było) odsłuchu – bardzo bezpieczna. Wokalistka – jak ostrożny gracz w kasynie – obstawia paru różnych producentów, dbając o to, żeby wziąć od nich to, co jej najlepiej wychodzi, ballady z dramatem w tekście. Zanurzone jest to wszystko w przeszłości, jak zwykle. Hello to był dobry trailer całości (doceniliśmy to w Polsce – byliśmy szóstym najchętniej oglądającym klip krajem), ale wyjątkowo omówię kawałek po kawałku…

Hello. Głupio pisać o czymś, co już każdy zna (dziś łącznie ponad 400 mln na liczniku YouTube’a). Mocna ballada napisana z Gregiem Kurstinem (będzie tu wracał), z klasą, ale i z nieco zbyt słyszalną moim zdaniem przewagą kalkulacji nad swobodą. Wieloznaczny tekst o spotkaniu z kimś dawno niewidzianym wypada nie najgorzej, spekulowano, czy to o byłym chłopaku czy o ojcu, wywiady tych spekulacji do końca nie ucięły. Cytat z Lionela Richiego jest moim zdaniem świadomym cytatem właśnie, w granicach dobrego smaku, nawet – powiedziałbym – dobrego żartu. Życzyłbym sobie tego luzu więcej w dalszej części płyty, ale…

Send My Love (To Your New Lover). Tu się zaczyna okazywać, że album może być lekko monotematyczny. W tekstach, rzecz jasna (vide tytuł). Muzycznie przeciwnie. Bo jeśli gdzieś szukać umizgów do młodej publiczności – młodszej nawet niż sama Adele – to w tym utworze. W okolicy takich właśnie pustych koncepcyjnie nagrań z podbiciem basowym i atrakcyjnym rytmem do tańca, a przynajmniej do poklaskania, teoretycznie bardziej dynamicznych, tyle że styl producencki Maxa Martina to niestety sztanca, wbrew której – a nie dla której – Adele robiła karierę. I choćby dlatego zapraszać go nie powinna.

I Miss You. Soulowe wokale z rozbudowanym chórkowym drugim planem i ciężką partią perkusji na planie pierwszym. Niezły refren (Epworth!) śpiewany znów mocno, siłowo, choć obstawiam, że to było jedno z tych nagrań, na przykładzie których Rick Rubin wskazywał problem tej płyty (miał powiedzieć coś w stylu: Nie wierzę ci). Może to problem aktualnej pozycji Adele, ale trudno się wierzy w to, że jej czegoś – czy nawet kogoś – brakuje. No, może drugiego Rolling In the Deep brakuje. Tu nie do końca się udało.

When We Were Young. Co do tematu – osią tej płyty okazuje się sentyment, tęsknota za przeszłością, która u 27-latki brzmi w tym rozmiarze nawet trochę niepokojąco. Druga upubliczniona piosenka z 25 (napisana przez Adele ze zdolnym Tobiasem Jesso) to przyszły klasyk konkursów wokalnych i być może klasyk w ogóle, nie tylko ze względu na znakomitą partię wokalną poprowadzoną niczym w tradycji soulowego popu sprzed ładnych paru dekad i na pewien oddech, który słychać w produkcji. Czy muszę powtarzać frazesy o głosie i technice Adele? Być może kiedyś w popularnych opracowaniach będzie się tę piosenkę wykorzystywać jako symbol epoki zanurzenia w przeszłości – bo przecież nie wszyscy będą się, mówiąc o tym zjawisku, powoływać z miejsca na Retromanię Reynoldsa.

Remedy. To – jak mi się zdaje – miał na myśli Damon Albarn (jak wiadomo jego pomysły nie zostały przez Adele wykorzystane), mówiąc o „popie środka drogi”. Napisany z Ryanem Tedderem to pierwszy z licznych tu utworów z oszczędnym aranżem, ale nie dajmy się oszukać – to zarazem jeden z kilku, które korzystają z wzorców mainstreamowego popu lat 80. Soul na wierzchu, ale Collins, Hornsby, a może i Bryana Adams w środku. Też bym to sobie darował. Jak już trafi do mnie fizyczna płyta, to sobie wyprogramuję, choć sukcesu na listach przebojów nie wykluczam.

Water Under the Bridge. Z tym nieco podobnie, ale jednak bardziej stylowo – sztosowa power-ballada w stylu lat 80., której urok w dużej części oparty jest na jakości produkcji. Kontakt z tą stylistyką zapewnia tu ewidentnie Kurstin, a słuchanie Richiego i sygnał dany w Hello nie był – jak się okazuje – niczym przypadkowym. Szukanie tożsamości artystycznej w koszmarnie wyeksploatowanej dekadzie lat 80. to bardzo ryzykowna myśl (potwierdzeniem jest np. fakt prób współpracy z Philem Collinsem!), ale utwór jest wdzięczny i typuję go na kolejny singiel.

River Lea. Z jednej strony – charakterystyczna praca basu sugeruje Briana Burtona (Danger Mouse’a). Z drugiej – jak na jego udział, nagranie jest mocno powściągliwe. I nie tak zepsute, jak być mogło. Może pomogły uwagi Rubina? Utwór sprowokował mnie do polemiki z wczesną recenzją Alexisa Petridisa (którego zwyczajowo polecam). Co do oceny – zgoda. Ale moim zdaniem brak różnorodności nie jest problemem tej płyty. Sznyt producentów powoduje, że różnią się te utwory czasem nawet dość potężnie. Powiedziałbym, że przeciwnie: Adele przydałby się na tym albumie stały partner, żeby album był bardziej jakiś. Status Adele sprawia, że nie powinna być skazana na stałe grono kilku producenckich oblatywaczy, którzy robią parę materiałów naraz.

Love In the Dark. Ten słabszy utwór (napisany z kolei z Australijczykiem Samuelem Dixonem) ratuje partia wokalna, dość schematyczna smyczkowa aranżacja raczej go pogrąża, finał ma trochę wdzięku, ale całość nie wydaje mi się godna dotychczasowego repertuaru Adele.

Million Years Ago. Wokal i akustyczna gitara Kurstina. I znów szablon gitarowej ballady od strony aranżacyjnej, a cała sfera emocji budowana jest w partii Adele. Na swój sposób imponujące, ale czy nie za dużo już tych ballad? Adele uważa, że nie, skoro przed nami jeszcze dwie.

All I Ask. Tu z kolei stylizacja na piosenki Whitney Houston, z fortepianem (a właściwie nawet dwoma fortepianami) w tle, wydaje mi się nieco przesadzona. I bardzo amerykańska. Tekst ma terroryzującą dramaturgię (This is my last night with you / Hold me like I’m more than just a friend), więc jak to z szantażem emocjonalnym bywa: płaczecie w pierwszej minucie, albo nie dotrwacie do ostatniej.

Sweetest Devotion. Coś mi w tu w streamie szwankowało z jakością, utwór brzmiał jak zza zasłony, co – mam nadzieję – odbiorcom końcowym zostanie oszczędzone. Sam utwór mojego entuzjazmu nie wzbudza. Choć wyobrażam to sobie nawet w tradycyjnej dla power ballad jeszcze mocniejszej oprawie rockowej (wokal by na to wskazywał). Wyobrażam też sobie lepszy koniec płyty. Ba, wyobrażam sobie nawet lepszą płytę.

ADELE 25, XL Recordings 2015, 6/10