Gramofonia kontra grafomania
Ukazała się parę tygodni temu po polsku kolejna ważna książka opisująca styk muzyki rozrywkowej i poważnej (obu określeń nie lubię, ale w końcu chodzi o przestrzeń wspólną, więc możemy po wykorzystaniu oba wyrzucić do kosza). To „Muzyka. Przewodnik Krytyki Politycznej”, w oryginale (to ważna uwaga dla czytelników „The Wire”): „The Wire Primers. A Guide To Modern Music”. Zestaw publikowanych wcześniej w brytyjskim magazynie wielkich płytowych przeglądów poszczególnych ważnych gatunków, nurtów i – wyjątkowych wypadkach (Sonic Youth, Zappa, Beefheart, Sun Ra) wykonawców, które jednocześnie są barwnymi esejami o muzyce. Chwilami nawet, co udowadnia polska wersja, zbyt barwnymi. To jednak książka, którą trzeba mieć, choćby się miało zazgrzytać zębami.
Mocną opinię na temat tłumaczeń tekstów z „The Wire” przedstawił na blogu Dariusz Brzostek. Sam nie będę się jednak skupiał na przekładzie – ok, błędy się zdarzają, niektóre poważne, inne mniej, czasem drażnią literówki (np. powtarzający się Lasse Marhaung), czasem wątpliwości wzbudza przeniesienie wprost angielskich terminów („współczesna muzyka klasyczna” u nas sugeruje raczej nawiązania do klasycyzmu w muzyce współczesnej), choć są też pozytywne przykłady (użycie „gramofonizmu” zamiast angielskiej kalki „turntablism”). Ale najbardziej uderzającą rzeczą przy okazji lektury tej książki były dla mnie nie sensy zagubione w przekładzie, tylko raczej nowe sensy, które ten przekład pokazał. Wiele lat lektury „The Wire” przyzwyczaiło mnie do traktowania ich tekstów z nabożeństwem i powagą, bo rzadko są mistrzami poczucia humoru i dystansu. A tymczasem wiele ustępów „Przewodnika” mnie rozbawiło i rozłożyło na łopatki. Przy czytaniu „The Wire” chwytałem treść, rzadko tłumaczyłem sobie w głowie frazę, którą posługują się poszczególni autorzy, ich złożoną metaforykę. Sądy publicystów tego pisma brzmiały dla mnie po angielsku tak kategorycznie, że ani myślałem podszczypywać ich za formę. A tu proszę, czuję, że paru z nich złapałem na gorącym uczynku.
Któż by tam dyskutował ze Stewartem Lee, gdy pisze, że Rozpoznawalny natychmiast antywokal frontmana Marka E. Smitha, teksty będące strumieniami świadomości i niespodziewane odniesienia literackie tworzą całokształt, któremu rozmiarem i zakresem nie dorównuje żadna inna grupa rockowa. Można się najwyżej podrapać po głowie lub popukać w czoło. Problem w tym, że trochę dalej przeczytamy, że Od pierwszych dźwięków siedmiocalówki Bingo-Master’s Break-Out z sierpnia ’78 The Fall chowali się przed deszczem plwociny pod wygodnym parasolem punk rocka, jednocześnie opowiadając się przeciwko wszelkiej dominującej ortodoksji. Dalej Smith grywał smukłą, seksowną muzykę, jak do zaklinania węży, a na końcu coraz bardziej przypominał ostatniego różowego króliczka bez baterii Duracell. To już nie kwestia tłumaczenia. Lejące się zdania Lee i jego metaforyka robią niestety wrażenie pogranicza tego, co nawet na polskim, skromnym poletku pisania o muzyce określono by jako grafomanię.
Bardziej bolesnym – bo i ważniejszym w katalogu autorów magazynu – zawodem okazuje się David Keenan. W rozdziale poświęconym Sonic Youth pisze on tak: Poza zeswataniem Moore’a i Ranaldo, Branca jako szef wytwórni Neutral był położnikiem przy pierwszej, wyprodukowanej przez sam zespół płycie. Na tym etapie tworzyli kwartet z Moore’em i Ranaldo na gitarach, Gordon na basie i Richardem Edsonem na perkusji. Gitary są nagie, pozbawione swobodnie przepływających pól dysonansu, co później charakteryzowało ich twórczość. Znalazł sobie Keenan pole do popisu, a ja odnalazłem w tym sporo dysonansu – poznawczego.
Bronię tłumaczy o tyle, że dalej Keenan – właśnie w cytowanym przez Dariusza Brzostka rozdziale o Fire Music – przegina dość podobnie. Z jego solówek biło skondensowane światło, które wwiercało się w najtwardsze głowy – pisze o Aylerze. O Murrayu: Prowadzi kwartet przez upiorny lament w pustkę, zataczając kręgi wokół pobrzmiewającej Donaldem Aylerem trąbki Olu Dary. Nie zrozumcie mnie źle: ogólne konkluzje Keenana są konkretne i ciekawe, jego terminologiczna brawura (lansowanie tytułowego hasła „fire music” – o tym jeszcze za chwilę) i wybór płyt wydaje się fantastyczne, ale całość robi wrażenie przesadnej w anglosaskim świecie mody na udawanie, że się gdzieś było i widziało to na żywo, podczas gdy nie było na to szans. A niektóre metafory dość jednak bolesne. Podobnie jak pojedyncze frazy u Walmsleya czy Pounceya, podobnie kluczowych autorów pisma na „W”.
Oczywiście główny sens tej publikacji leży w czymś innym niż tylko prosta informacja czy opis muzyki – ona buduje kanon, pomaga wejść w poszczególne sfery nowoczesnej twórczości. Daje start. Błyskotliwy impuls, żeby pchnąć kogoś w nowe rejony, skłonić go do sięgnięcia po te, a nie inne płyty – pod tym względem ta seria nie ma sobie równych. Dla mnie jednak był to pokaz ludzkiej słabości – wreszcie popatrzyłem na tych starszych (w większości) panów (też w większości) z „The Wire” jak na normalnych kolegów po fachu, ludzi z krwi i kości, którym też się przytrafi czerstwa przenośnia.
Żałuję, że autorzy nie aktualizują stale swoich „Primers” (w przypadku Sonic Youth zrobił to za nich tłumacz, za co akurat należą się brawa). Żałuję też, że publikacja przychodzi do nas dopiero teraz – choć prawda, docenić trzeba, że w ogóle się ukazała. I mimo wszystkich tych uwag 34,90 nie powinno być zasadniczo barierą odstraszającą kogokolwiek od zakupu. A jeśli ktoś nie dekodował w pocie czoła kilku z tych tekstów wcześniej, dumając nad prawdziwym zamysłem autora, łatwiej też przejdzie do porządku dziennego nad tymi językowymi fanaberiami. W końcu „tańczenie o architekturze” i tak dalej. Od gramofonii do grafomanii nigdy nie było szczególnie daleko.
Co mogę dorzucić do tych paru uwag na temat cyklu „The Wire”? Nawiążę do jazzowego przełomu lat 60. opatrywanego mnóstwem różnych etykietek, bo też niełatwego do podsumowania. Keenan wycina jego potężny nurt pod kątem hasła „Fire Music”. Częściowo zazębia się ono – za sprawą uduchowienia wbudowanego w twórczość wybitnych czarnoskórych jazzmanów tamtego okresu – z hasłem „spiritual jazz”. A to ostatnie pojawia się na dwóch fenomenalnych kompilacjach z ostatnich miesięcy. Obie właśnie do mnie trafiły i są dowodem na to, że czasem to wydawca odrabia lekcje za dziennikarzy i krytyków muzycznych, porządkując materię, naświetlając po swojemu ciekawy temat.
„Spiritual Jazz, Volume 4” wytwórni Jazzman to – jak wskazuje nazwa – kolejna część rozbudowanego opisu eksplozji z okolic „New Thing”, albo, najprościej mówiąc, okresu postcoltrane’owskiego w jazzie. Czasu poszukiwań, dopisywania do muzyki treści religijnych, społecznych, reformatorskich, wolnościowych. Biorąc pod uwagę bardzo dobry już poziom samej technologii nagraniowej, ten okres to prawdziwa kopalnia. Geraldowi Shortowi z Jazzmana nie kończą się więc pomysły i tym razem prowadzi nas na dwóch płytach zestawu do Europameryki, czyli Starego Kontynentu nawiedzanego w latach 60. przez kolejnych przybyszów z kręgu jazzowej awangardy, którzy występują w Europie na festiwalach, podbijają poszczególne kraje, osiedlają się w nich, realizują wspólne projekty z Europejczykami. Stąd podtytuł: „Americans in Europe”. Podbite kraje to Dania (Albert Ayler, Eric Dolphy), Francja (Sun Ra), Niemcy (Don Cherry w ciągle zbyt rzadko u nas granym i omawianym koncertowym nagraniu z Krzysztofem Pendereckim) i… Jugosławia. Ta ostatnia reprezentowana długim nagraniem „The Creators” kwintetu pod wodzą wibrafonisty Bobby’ego Hutchersona i saksofonisty Harolda Landa. I tu mamy znaczący dowód na to, że nawet szanowany Jazzman popełnia błędy. Przy adnotacji na temat festiwalu w Ljubljanie, w dawnej Jugosławii, autorzy obszernych not o utworach dołączają uwagę, która nieco mnie zaskoczyła: „obecna Serbia”. Szczęśliwie nie wzięli na warsztat żadnych nagrań z Polski.
Druga płyta nosi tytuł, który tłumaczy prawie wszystko: „Liberation Music. Spiritual Jazz and the Art of protest On Flying Dutchman Records 1969-1974” i wyszedł nakładem brytyjskiej BGP. Label Flying Dutchman Boba Thiele’a to legenda, a autorzy dzisiejszej kompilacji wyciągnęli z tej legendy znów pierwiastki uduchowienia i walki. Od poezji Gila Scotta-Herona, przez ponadczasowy kosmiczny jazz Lonniego Listona Smitha, po natchnioną wokalistykę Leona Thomasa. Z mocnym punktem w postaci napisanej przez tego ostatniego wspólnie z Pharoah Sandersem ekstatycznej pieśni „The Creator Has A Master Plan”, tym razem w bardziej powściągliwym wykonaniu Louisa Armstronga.
Niech to będzie rodzaj singla, który przyciągnie do składanki „Liberation Music” kolejnych słuchaczy – tego typu płyty są czymś podobnym do serii „The Primer”. Dają punkt startu ze ścieżkami rozchodzącymi się w różne strony, prezentują wiele światów równoległych w obrębie łamiącej gatunkowe bariery muzyki. Płyty z BGP i Jazzmana mają tu jednak zasadniczą przewagę: są łatwiejsze w odbiorze. Nie musimy najpierw przebijać się przez znaczenia i plątaninę nazwisk czy dat – muzyka tamtego okresu z nurtów „fire”, „spiritual”, czy jakkolwiek by je zwać, to jedna z najprostszych, najbardziej emocjonalnych i łatwych do przyjęcia form, jakie zna współczesny świat. Akurat w takich sytuacjach przewodnik może być tylko niepotrzebną barierą.
RÓŻNI WYKONAWCY „Liberation Music. Spiritual Jazz and the Art of Protest On Flying Dutchman Records”
BGP 2013
RÓŻNI WYKONAWCY „Spiritual Jazz Volume 4. Americans In Europe: Modal, Esoteric and progressive Jazz from the European Underground 1963-1979”
Jazzman 2013
Komentarze
A ja szczerze mówiąc uważam wydanie zestawu wire’owych primerów jako „przewodnika” KP za spore nadużycie. Po pierwsze, słowo „przewodnik” sugeruje pewną kompletność opisu obszaru, wsparcie w nawigacji po nim w stopniu wystarczającym do samodzielnego poruszania się. Zestaw primerów czymś takim nie jest, to selekcja tekstów z magazynu, które czasem wiele, ale czasem niewiele wnoszą (np. niedawno opublikowany primer do amerykańskiego hard-core’u) i nie pretendują do kompletności. KP reklamuje książkę jako „Wszystko, co powinniście wiedzieć o muzyce współczesnej, ale nie wiedzieliście, kogo zapytać.”, a w środku nie ma chociażby nic o kraut-rocku albo post-rocku. Po drugie, siłą rzeczy nie ma nic o muzyce polskiej. Czy w „przewodniku” wydawanym na polskim rynku w sekcji o muzyce eksperymentalnej nie wypadałoby napisać choćby o Studiu Eksperymentalnym? Czy w rozdziale o jazzie nie należałoby oczekiwać czegoś o polskiej scenie? Po trzecie, publikacja jest dofinansowana ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Czy naprawdę ma sens wydawanie pieniędzy polskiego podatnika na tantiemy dla redaktorów Wire, wynagrodzenia tłumaczy (którzy jak widać znają się na rzeczy) i zapewne też „redaktorów”? Czy nie lepiej byłoby wydać ministerialnych środków na napisanie „przewodnika” przez polskich autorów? Wire ma swój poziom, wiadomo, ale tutaj chyba nikogo nie trzeba przekonywać, że są w Polsce ludzie, którzy też mogliby tego typu „przewodnik” napisać. Ale to byłoby bardziej pracochłonnym zagospodarowaniem dotacji niż wątpliwej jakości przetłumaczenie gotowców.
Zgadzam się z powyższym stwierdzeniem w całej rozciągłości i klarowności wywodu. Rozumiem doskonale prawa rynku i jak widać KP również, ale uzurpowanie sobie roli „przewodnika”, pomijając zupełnie lokalnych autorów, przyklejając po prostu logo KP do wyboru artykułów z The Wire jest zwykłym nadużyciem, jeśli nie gorzej, i nie usprawiedliwia go logika „chwytu marketingowego”.
Podpisuję się pod uwagami PopUp!
Chyba nabędę ze względów badawczych, ale już jak zobaczyłem parę miesięcy temu w zapowiedziach okładkę i polski tytuł byłem dość mocno przerażony. Po prostu. Ogromne nadużycie, jednocześnie pójście na łatwiznę.
O treści na razie się nie wypowiem, bo nie czytałem. Ale jeśli nie jest poszerzona o polskie wątki, a na to wygląda, to mamy bubel roku i zmarnowaną ogromną szansę na dość szybkie skorygowanie wielu spraw. Ludzi, którzy mogliby to zrobić nie brakuje. Bartek – napisałbyś, gdyby poprosili?
Cóż, nie mogę się nie podpisać pod uwagami na temat samego opakowania (przewodnik). Bronię intencji i zawsze będę bronił, gdy komuś się chce szukać, wydawać. Postulat dot. muzyki polskiej wydaje mi się nie do zrealizowania, bo to jednak licencja – chyba żeby któryś ze znających realia autorów (z Polaków jest Agata Pyzik) dopisał stosowny rozdział.
Dotacja MKiDN nie wzbudza we mnie aż takich wątpliwości, dobrze czasem wydać trochę także na wiedzę o świecie, no ale dotacja narzuca utrzymanie modelowego poziomu.
No i summa summarum – jest o czym gadać, a to już coś.
@Kucharczyk –> gdybyś wiedział, co ja sobie po godzinach dłubię i ile czasu to już trwa, to byś się uśmiał w tym momencie. Ale jak już wydłubię, to jednego jestem pewien: na pewno będzie niekompletne 😉
Ja mam mieszane uczucia. Zarzut, że budżetowe pieniądze są poświęcane dla zagranicznych autorów ma sens, ale z drugiej strony – czy ktoś z piszących tu i tam zdobyłby się na taką pracę? Czy ktoś z Polaków legitymuje się podobnymi pracami i mógłby śmiało konkurować z zagranicznymi autorami (pismem) w przygotowanie takiej pozycji książkowej? Od kilkudziesięciu lat nikt nie napisał niczego ciekawego w tej materii – przynajmniej nie zostało to opublikowane. Owszem, potencjał drzemie w wielu polskich autorach, ale niezobowiązujące pisanie na wybrane tematy w mniej lub bardziej poczytnych to nie to samo, co podjęcie się kompleksowej analizy danego obszaru tematycznego z kręgu muzyki współczesnej i jej satelitarnych odmian. Poza tym, pieniądze budżetowe nie powinny tutaj być kołem zamachowym do uaktywniania drzemiących talentów polskiej krytyki muzycznej, ale ich własna ambicja i chęć podzielenia się z otoczeniem swoimi spostrzeżeniami/refleksjami w przedmiotowym temacie.
uciekło mi „blogach” we fragmencie: „mniej lub bardziej poczytnych …”
Poza tym, lepiej mimo wszystko rozmawiać o samej książce, zawartych tam tezach, niż utyskiwanie nad tym, że to ktoś obcy ją napisał, a nie nasi-Polacy. Pod jakim względem jest ta pozycja wartościowa? Co nowego wnosi do szeroko pojętej krytyki i wiedzy muzycznej?
książki nie miałem w dłoniach, ale wszystkie uwagi krytyczne wydają się bardzo zasadne. Może najmniej kwestia dofinansowywania pisma, bo okazałoby się ze na wszystkich festiwalach musiałby być jakiś parytet pl vs reszta świata.
Jeśli komuś umknęło to za publiczne pieniądze powstał „Raport o stanie polskie muzyki” – dokładnego tytułu publikacji nie pamiętam. Pamiętam całe fragmenty, które trudno było posądzić o rzetelność.
Stąd trudno przewidzieć jaki byłby tego rezultat, jak sądzę zlecenia znów dostali by ci, którzy bardziej aspirują niż się znają. Mogę się okropnie mylić.
@Bartek – czekam zatem, bardzo frapująco to zabrzmiało 😉
ogólnie – nie polemizuję z faktem wydania. ale ze sposobem już bardzo. uważam też, że Wire spokojnie byłoby zainteresowane, żeby książkę poszerzyć do polskiego wydania o polskie wątki, myśle, że nawet jeśli trzebaby powiększyć dotację, to byłoby także i to wykonalne. Byłby dodatkowy bodziec, żeby w końcu zebrać jakoś to sensownie i w ogólnoświatowym kontekście. BO DLACZEGO NIE!
mamy kuriozum a mogło być wielkie wydarzenie.
Rozważać zasadności samych „primerów” nie ma co, bo to klasyka pisania o muzyce i znany serial. A że po polsku brzmią zabawnie? to było do przewidzenia raczej 😉
Nie znam sprawy dokładnie, ale chyba w ten cały projekt byli zaangażowani poprzedni lub aktualni twórcy GLISSANDA. Nic nie stało na przeszkodzie, by oni napisali coś, jeśli nie o światowych trendach, to przynajmniej jeden rozdział poświęcony scenie polskiej. Przynajmniej mieli zapewne istotny wpływ na takie, a nie inne decyzje związane z kształtem tej książki.
Nie uważam, że dotowanie „wiedzy o świecie” co do zasady jest złe, bynajmniej, więc nawiązując nieco do pytań Rafała Kochana postawię problem tak: skoro po polsku ukazały się już np. „Kultura Dźwięku” i „Reszta jest hałasem”, to czy na tym tle to wire’owe primery są „przewodnikiem”? Czy jeśli tamte książki ukazały się, wedle mojej wiedzy, obie bez dotacji, to czy wydawanie primerów z dotacją i pod sztandarem KP nie jest oportunizmem, dość cynicznym?
@PopUp. Ja nie napisałem, że dotacje z zasady są „złe”. Sens moich słów dotyczył jedynie tego, że dotacje NIE POWINNY stanowić o aktywności autorów oraz ich chęci dzielenia się swoimi refleksjami na temat muzyki. Co do twoich pytań. Nie znam książki, o której tu mowa, jak i „Kultury dźwięku”. „Reszta jest hałasem” – znam, ale nie ustawiłbym jej w jednym rzędzie z dwoma wymienionymi poprzednio. Z tego, co zdążyłem przeczytać na temat nowo wydanego „przewodnika”, to nie nazwałbym tego przewodnikiem, to prawda.
Rafal powiem jedno masz najlepszego tlumacza. Przemek Chojnacki najlepiej tlumaczy teksty o muzyce nic nie brzmi „zabawnie” czy , glupio-brzmi jak trzeba a dlaczego bo to wielki fan i rzetelny tlumaczPoza tym mamy cala grupe zdolnych mlodych piszacych osob-licze na odrodzone Glissando i te osoby ktorych juz tam nie ma ( Eastern Daze ), popup jeszcze kilka osob. Po co primery w przypadkowym tlumaczeniu dla mlodych ktorzy znaja angielski lepiej niz pokolenie 40’latkow czy dla starychnktorym juz to „zwisa” ?Nie bojmy sie chwalic osob rzetelnych, ciekawych i z pasja tylko d
atego ze tulaja sie po blogach lub w ogole proboja jakos wiazac koniec z koncem i nie maja czasu na wielkomiejski lans
(uwaga o dotowaniu „wiedzy o świecie” odnosiła się głównie do pierwszego komentarza Bartka)
Przewodnik Krytyki Politycznej? O co tu chodzi?
mam w domu ksiazke (paperback) The Wire Primers Guide to Modern Music Robina Younga i chyba jeszcze jakies dwie inne….o jaka tu Krytyke Polityczna chodzi____
@Ty,Grzegorz. To prawda, Przemek to solidna firma pod każdym względem, do tego wielki miłośnik muzyki, co nie jest normą, a wręcz jest rzadkością w polskim ekosystemie. Z tego, co czytałem na blogu Brzostka i tutaj, to tłumacza „przewodnika” powinno się powiesić za jaja. Przecież ja, czy Przemek nie funkcjonujemy na bezludziu gdzieś w środkowej Afryce, tylko tu, w Polsce. Wystarczyło się zainteresować tematem. Znając Przemka, na pewno poważnie rozważyłby propozycję takiego tłumaczenia. Zrobiłby to na pewno taniej i dużo lepiej.
🙂
Dwa nazwiska/dwie osoby (tlumacze z j.ang) z ktorymi niegdys sie zetknalem to Wiktor Bukato i Pawel Brodowski(jazz i nie tylko) – pierwszy z nich pracowal niegdys w wydawnictwie amb. brytyjskiej w Warszawie „Brytania”.
Czuję się nieco wywołany do odpowiedzi jako przywołany przez Bartka Chacińskiego – najbardziej krytyczny krytyk polskiej edycji „Przewodnika…”, wyjaśnię więc w tym miejscu kilka kwestii. Sądzę, że warto jest oddzielić od siebie kilka rzeczy: 1. Sam „Przewodnik…” The Wire; 2. Pomysł jego polskiej edycji właśnie jako przewodnika KP; 3. Realizację tego pomysłu.
1.Książka jest dobra – choć nie bardzo dobra – cierpi na skazę wielu innych publikacji tego typu, czyli arbitralną wybiórczość (np. jest pop-awangardowa Brazylia, czemu nie ma pop-awangardowej Japonii, są Coleman i Ra – nie ma np. Braxtona i Zorna, zupełnie brakuje sceny niemieckiej – przewodnik po muzyce XX w. bez Can, Fausta i Kraftwerku?, itd.) – ale to nie jest wada, to wynik konieczności selekcji.
2.Pomysł na „Przewodnik…” w serii przewodników jest OK, ale… Jak dotąd przewodniki miały charakter „upolityczniony”, powiedzmy, programowy – ten jest właściwie abstrakcyjny. Ale to przecież nie błąd. Jednak – wybór tej właśnie pozycji – z opisami płyt zamiast minimonografii jest w dobie powszechnego Internetu – raczej dyskusyjny – to są rzeczy, które licealista wygrzebie bez trudu na allmusic czy innych portalach tego typu. Dobrzy autorzy (np. Szwed) – nie bronią się tu całością narracji, leczy występują jako quasi-recenzenci. Więc w sumie raczej słabo.
3. Realizacja – to jednak, będę się upierał, jest skandal. Raz, że książkę podpisują redaktorzy, redaktor serii etc. – którzy, nie oszukujmy się, po prostu nie wykonali swojej pracy. Dwa, że tłumacze (podkreślę wyraźnie – nie wszyscy!) nie popisali się lub nie dali rady – to są „bruliony translacyjne” nie gotowe przekłady. Trzy – i proszę mi wybaczyć akademicką dewiację – jeśli coś jest dotowane z pieniędzy ministerialnych, to, jak dotąd przynajmniej bywało – musi podlegać zrecenzowaniu! Ktoś to recenzował? Dlaczego tu się upieram? Bo KP pretenduje do miana poważnego wydawnictwa – publikującego istotnych autorów (socjologów, filozofów etc.). Sam wykorzystuję ich książki na zajęciach ze studentami – ale, na miły Bóg – nie mam czasu sprawdzać wszystkich wydawnictw w oryginałach! Więc zawieszam nieufność – wierząc, że są rzetelne. Jeśli jednak coś takiego zdarzyło się z „Przewodnikiem…”, to, muszę odtąd zakładać, może dziać się i z innymi książkami. Polecać je więc studentom? Cytować? Stąd moja „surowość”, do której, przyznaję, nie mam nadmiernej skłonności.
Pozdrawiając dyskutantów
@Darek Brzostek –> Krytyka była mocna, ale że najmocniejsza nie pisałem, zresztą i w tej dyskusji padło kilka równie poważnych zarzutów. Prawdę mówiąc, zainspirowała mnie do poruszenia tematu 🙂 Zgadzamy się w gruncie rzeczy z małą poprawką na słowo „skandal”, którego jednak bym nie używał. Choć gdyby ktoś w ten sposób opracował np. „Kulturę dźwięku”, to użyłbym prędzej – ze względu na źródłowy charakter materiałów. W stu procentach zgadzam się za to co do ważności w kontekście „Muzyki” celów edukacyjnych (to jest ten argument za tym, żeby w ogóle tłumaczyć – bo ten rodzaj działalności powinien być prowadzony po polsku).
Dziś jeszcze doczytywałem jeden z rozdziałów z końca książki i muszę powiedzieć, że w kontekście całej tej sprawy przydałaby się jej po prostu poważna, krytyczna redakcja kogoś z muzykologicznym przygotowaniem.
„Książka jest dobra – choć nie bardzo dobra – cierpi na skazę wielu innych publikacji tego typu, czyli arbitralną wybiórczość (np. jest pop-awangardowa Brazylia, czemu nie ma pop-awangardowej Japonii, są Coleman i Ra – nie ma np. Braxtona i Zorna, zupełnie brakuje sceny niemieckiej – przewodnik po muzyce XX w. bez Can, Fausta i Kraftwerku?, itd.) – ale to nie jest wada, to wynik konieczności selekcji.”
=========================================
Można mnożyć…. A czy to ma być wada? I tutaj trzeba się zatrzymać. Nie czytałem tej książki, więc nie wiem. Jestem zatem ciekawy, czy w przedmowie do niej autor/autorzy określili zakres tematyczny? Jeśli tak, to czy wyjaśnili jakimi w tym się kierowali kryteriami? Czy jest podany wspólny mianownik i wspólna płaszczyzna do szerszych rozważań? Jakie są wnioski płynące z tej książki? Jeśli tego typu informacji nie ma, to „czynnik selekcji”, który miałby służyć za obronę tej pozycji, jest tutaj bezwartościowy.
Drodzy ale jaka” licencja” ? W KAZDEJ pracy istotna jest tez inwencja . Nie mialbym nic przeciwko temu i Wire pewnie tez gdyby byl dodany artykul o polskiej muzyce lub poslowie takie jak zrobil Michal Libera do ksiazki wydanej w Slowo Obraz Terytoria lub swietny, zabawny( tak) lekki artykul Biby Kopfa o polskiej muzyce gdy wizytowal Warszawe po tragedii Smolenskiej. Wszystko mozna ugrac zrobic po swojemu troche lekko i ze swada , fanowsko i z pasja to TYLKO Wire a nie Apple. Czy naprawde wszystko musza brac w swoje rece 40 latkowie. Przeciez to jest czas tych mlodych ludzi jak ci z KryPol
Grzesiek, ale tu wiek nie ma nic na rzeczy. Ważne, by efekt był zadowalający. Czy zrobi to dwudziestolatek, czy jego pokoleniowy ojciec, nie ma to żadnego znaczenia.
następne ma być „Rip It Up” Reynoldsa, czyżby „Post-Punk Przewodnik Krytyki Politycznej”? 😀
No, to akurat świetna książka jest, pod każdym względem.
Optymistycznie: Jan Topolski wlasnie od pol godziny pokazuje na profilu fb swoja ksiazke o Gerardzie Grisleyu ktora tez wydal KryPol.
Ship to Gaza ;( one way
(propozycja do Przewodnika Krytyki Politycznewj)
Roger Waters, Elvis Costello, Annie Lennox, Brian Eno….
http://www.krytykapolityczna.pl/wydawnictwo/bartek-chacinski-o-muzyce
to sie nazywa walka polityczna!
Politycznie wybrali najmniej krytyczne fragmenty, w sumie trudno się dziwić. Ważne, że jest link i najbardziej zainteresowani przeczytają sobie kompletną dyskusję.
Przy okazji: Dostałem dziś Griseya. Jak ktoś z wyżej zabierających głos przeczyta, jestem ciekaw opinii.
Po porównaniu polskiego i oryginalnego tytułu od razu nastawiłem się negatywnie do całości. I nie chodzi tu o żadną niechęć do KP – chociaż wypowiedzi redaktorów KP nt. sztuki nieraz mnie denerwowały, nawet te pozbawione polityki.
Zacytowane fragmenty mnie szczególnie mocno nie rażą, chociaż kojarzą mi się z „Ilustrowaną rock encyklopedią” („New Illustrated Rock Handbook”) z 1992 r., w której notka o Iron Butterfly ograniczała się do zdania: „amerykański kwintet rockowy, którego longplay In-A-Gadda-Da-Vida stanowił przyciężki akompaniament muzyczny wszystkich imprez alkoholowych i narkotykowych na początku lat 70.”.
A gdy porównuję te fragmenty z dziełami polskich autorów, które mam na półce… Mieszane uczucia. Mam tam znanego dziennikarza muzycznego, związanego m.in. z TVP, który pisze jeszcze gorzej. Mam coś z logiem PWN, co razi niekompetencją. I mam też poważniejsze pozycje, ale ich autorzy to właśnie ci, którzy dłubią i długią latami.
Bardzo ciekawy wpis, bo sam jestem kimś, kto jest zawieszony gdzieś między językami i sposobami przekazywania treści (gdzieś między mową a pismem), gdyż też tłumaczę książkę (Bartku, wiesz jaką, hehe) napisaną w nietuzinkowy sposób po angielsku i niezwykle dbam o to, by nic nie brzmiało grafomańsko i (staram się?) unikam kalek językowych (dlatego tak to się przedłuża), ale równocześnie chcę oddać dogłębność i wieloznaczność treści i jako-taką własną tożsamość, a przy tym zachować międzynarodową semantykę niezalu, a jednak niektórych terminów w ogóle nie ma w języku polskim, albo np. w angielskim są swobodnie przeszczepione z innych dziedzin sztuki (vignette, auteur) i używane w kontekście muzyki – ale w języku polskim te konotacje w ogóle nie istnieją (to jest cholerny problem!).
No i ostatnia część tej układanki to tzw. punkt odniesienia, którego na polskim polu profesjonalnego dziennikarstwa muzycznego nie daje wiele punktów zaczepienia jeśli chodzi o pisanie o muzyce, z grubsza, alternatywnej. W ogóle raczej język się „rozwija” w sferach, które są popularne, powszechne i wiążą się z jakimiś działaniami biznesowymi dlatego tak wszyscy nagle zaczęli masturbowanie się (bo inaczej się tego nie da określić) słowem „franczyza” itp., za to muzyka pozostaje gdzieś dokładnie na samym końcu. I nie wydaje się, że kogokolwiek by to na szerszą skalę obchodziło. Niezal trudno za to „sprzedać”, więc poniekąd jest z góry skazany na porażkę w tej materii i zostaje zmarginalizowany, także językowo. Trochę chaotycznie to napisałem i nie chcę mi się już tego poprawiać ale mam nadzieję, że ktoś tam mnie zrozumie.
Co do Rip It Up, to fakt, świetnie się to czyta, ale ma też obiektywnie pewne braki (np. Psychedelic Furs nie ma, no i jakby się zgłębić, to pewnie sporo innych rzeczy także, ale już minęło z 5 lat gdy zgłębiałem miliardy postpunku z tamtych lat, więc już średnio mi zależy, by się czepiać), no i trochę Reynolds zbytnio subiektywnie wtrąca odnośnie pewnych rzeczy, np. co do drugiej płyty The Pop Group, poddając się popularnej opinii, że szkoda na nią czasu.
@Jakub Krawczyński. Nie wiem, co dokładnie miałeś na myśli (pierwszy raz słyszę o terminie „franczyza”. Co to jest?), ale jak rozumiem, wysuwasz następującą tezę: skoro muzykę alternatywną trudno sprzedać, to „niezal” skazany jest na porażkę, marginalizację oraz niedomagania językowe (w domyśle ewentualne tłumaczenia)? Pozwolę sobie na zdecydowane niezgodzenie się z tym. Po pierwsze, co twoim zdaniem jest (powinno być) wyznacznikiem sukcesu? Czy nie uważasz, że tzw. „niezal” jest wpisany w marginalizację na poziomie kulturowym, i nie jest to kwestia obecnej kondycji intelektualnego rozwoju człowieka? Marginalizacja nie ma większego wpływu na jakość językową. Ograniczeniem jest jedynie człowiek i jego możliwości, a nie to, czy jego projekt będzie powszechnie dostępny w społeczeństwie z udziałem poważnych inwestycji finansowych, które pozwalają na udoskonalenie i wyeliminowanie wszelkich niedoskonałości.
Cześć, przypadkowo tu zajrzałem i widzę, że gorąco, a poza tym gdzieś tam krąży „Glissando” i moje nazwisko, więc dodam trzy grosze. Po pierwsze, oczywiście zachęcam do lektury i krytyki moich „Widm i czasów” o Grisey 🙂 Po drugie, z tego co wien, że oryginalnie miał powstać w Krytyce Politycznej przewodnik pod redakcją Michała Libery i Michała Mendyka i na taką właśnie książkę była zdobyta dotacja MKiDN. Chłopaki zrobili wybór tekstów, jednak potem po wielu zawirowaniach – nie chcę wnikać w szczegóły, nie wszystkie też znam – KP pod presją czasu (dotacja!) zdecydowała się na ‚The Wire” i ich wybór, oczywiście nie tylko z mojego punktu widzenia to duża szkoda, bo była szansa na polski i polityczny kontekst. Po trzecie, samej książki nie czytałem, więc nie będę się wypowiadał o jej poziomie, ale na pewno kwiecisty język angielskiego periodyku nie ułatwia roboty;). Po czwarte, odrodzone „Glissando” będzie, mam nadzieję, na nowo aktywowało środowisko, nie tylko w Polsce i po polsku i także dzięki tu wywołanemu tu Darkowi Brzostkowi czy niobecnemu Michałowi Liberze jeszcze będzie się działo! Więcej na http://redakcjaglissando.wordpress.com/23-3/ i http://redakcjaglissando.wordpress.com/24-2/). Pozdrowienia, JT
Był to na pewno skrót myślowy, czegoś, nad czym już po apogeum frustracji 2-3 lata temu, nie chce mi się w takich samych niuansach rozwodzić. Chodzi mi o to, że zasób słownictwa w sferze muzycznej nie poszerza się nawet odnośnie najprostszych pojęć, a co dopiero wyspecjalizowanych, co niestety skazuje to wszystko na pewną hermetyczność. Popracuj sobie z 800 stron tekstu, to zobaczysz ile potem Ci wyjdzie potworków zawieszonych w językowym czyśćcu, albo całkowicie wymagających zredefiniowania w ogóle rozumienia całych pojęć by oddać oryginalną głębię i pluralizm znaczeń. W sensie jest dajmy na to jakiś termin, chciałoby się go przetłumaczyć w pewien sposób, a okazuje się, że takie pojęcie istnieje u nas i znaczy coś innego, tylko w bardzo, bardzo ograniczonym ujęciu (które już w momencie przełożenia na polski było zdefiniowanie w błędny sposób) i nie nawet w kontekście muzycznym, gdzie w innych językach to pojęcie konotacje muzyczne również ma. Tylko jakimś cudem nie w naszym. Z kolei w innych, bardziej mainstreamowych sferach życia, zapożyczenia są w bardzo szybki sposób asymilowane. Co do sprzedawania, dlatego cudzysłów zresztą, miałem na myśli kwestie lingwistyczne.
No i po prostu zadam pytanie: dlaczego w dziedzinie biznesu jakoś te zagraniczne buzzwordy są wprowadzane natychmiast do powszechnej świadomości, a w kwestii muzyki nawet najprostsze pojęcia, które już z 50-60 lat powinny istnieć w ogóle nawet nie istnieją? Novelty song choćby…
No niestety, ale kompatybilność multilingwistyczna nigdy nie była i nie będzie w pełni spełniona. Myślę, że poruszasz temat interesujący z punktu widzenia słowotwórstwa i etymologii (przynajmniej ja, z racji tego, że jestem niedoszłym polonistą, lubię zgłębiać tego typu problematykę), ale w kontekście elementarnej przyzwoitości w tłumaczeniach i ogólnego znaczenia dla rozwoju krytyki muzycznej w Polsce – niezbyt istotny. Tak, jak język polski nie nadąża za językiem angielskim, tak i ten język obcy ma pewne luki w stosunku do języka polskiego (np. brak odpowiednika do polskiego TURPIZM). Przykładów zapewne jest wiele po obu stronach. Tam, gdzie się da, tam powstaja jakieś doraźne ekwiwalenty językowe (np. gramofonizm), ale potrzeba na to czasu i właśnie pewnego rodzaju zapotrzebowania, nie tyle społecznego, co naukowego w zakresie posługiwania pewnego rodzaju terminami. Poza tym wiele tzw. obcojęzycznych protez, które funkcjonują w naszym rodzimym języku, już na tyle trwale sie zadomowiły w literaturze muzycznej i naszym uzusie językowym, że nie wyobrażam sobie, by nagle powstały zamienniki dla ambientu, power electronics czy black metal. Pewnie na siłę można byłoby coś swojego wymyślić (jak to robią Węgrzy), ale czy to coś zmieniłoby w jakości naszej krytyki muzycznej? Wątpię…
@Jakub Krawczynski
Novelty song – wlasnie! Jak to bys przetlumaczyl/tlumaczysz? W historiach jazzu pojawia sie tez novelty piano. Niby wiadomo, ale z przelozeniem na polski gorzej:)
Może piosenka kabaretowa?
@ Rafał Kochan:
„@Ty,Grzegorz. To prawda, Przemek to solidna firma pod każdym względem, do tego wielki miłośnik muzyki, co nie jest normą, a wręcz jest rzadkością w polskim ekosystemie. Z tego, co czytałem na blogu Brzostka i tutaj, to tłumacza „przewodnika” powinno się powiesić za jaja. ”
Śmiała opinia jak na kogoś, kto książki nie czytał. Być może słuszna, niemniej jednak wieszanie za jaja za winy domniemane wydaje mi się dość surową karą :).
„No i po prostu zadam pytanie: dlaczego w dziedzinie biznesu jakoś te zagraniczne buzzwordy są wprowadzane natychmiast do powszechnej świadomości, a w kwestii muzyki nawet najprostsze pojęcia, które już z 50-60 lat powinny istnieć w ogóle nawet nie istnieją”?
Kuba – cytat dnia !!
Co do książki – sekcja noise bardzo wybiórczo i subiektywnie . Po angielsku tak mnie to nie raziło. Atencja dla Pica Disk jest dla mnie jako wydawcy okej bo wydaję akurat płyty Marhauga ale nie do końca jako fan zgadzam się z wyborem płyt z tego gatunku i przedstawianiem tego co on wydał w Pica jako reprezentatywnych dla gatunku w pierwszej dekadzie XXI wieku. Zastanawiam się ilu z fanow noise przeczytają i zainteresują się tym tematem i zobaczą że to co kiedyś było pisane na różnych forach to nie jest wymysł paru zwariowanych panów w średnim wieku .
Ogólnie książka w porządku ale według mnie to trochę ślizganie się po temacie i tutaj się powtórzę- fakt że nie ma porządnego wstępu lub posłowia jest niezrozumiały
@Krzysztof. Przecież zastrzegłem, że moją opinię wyrażam jedynie na podstawie tego, co przytoczyli wspomniani autorzy. A były to ponoć jedynie wychwycone przykłady… W takiej sytuacji wolałbym kontakt z oryginałem, zamiast czytać ten przekład polski i nie mieć do niego zaufania. „Wieszanie za jaja” jest jedynie literacką hiperbolą, która ma tylko tyle oznaczać, że ktoś nie wykonał należycie swojej pracy i uwaga ta nie dotyczyła merytorycznego kontekstu ksiażki oraz dokonanych wyborów jej autorów.
@ Grzesiek. „Zastanawiam się ilu z fanow noise przeczytają i zainteresują się tym tematem i zobaczą że to co kiedyś było pisane na różnych forach to nie jest wymysł paru zwariowanych panów w średnim wieku .”
=======================
Nie wiem o jakich fanów noise ci chodzi ani o jaki temat, którym mogą sie zainteresować, a także kogo miałeś na myśli, pisząc o „zwariowanych panach w średnim wieku” i o jakie fora. Jedno jest pewne – na pewne gatunki można patrzeć z różnej perspektywy, szczególnie jeśli chodzi o tzw. noise (cokolwiek może dla ciebie oznaczac ten gatunek, bo, jak się okazuje, twoje wyobrażenie różni się od wyobrażenia innych fanów tego stylu). Mianowicie można o tym gatunku pisać zarówno z akademickiego punktu widzenia (jak mniem, jajogłowy i wyśmiewany w kręgach noise industrialu Nick CAIN właśnie w tym kontekście opisał ten gatunek w omawianej książce), jak i nie-akademickiego, co jest mimo wszystko częściej czynione (przynajmniej ja z takim podejsciem mam częstszy kontakt). Ktoś będzie dostrzegał modus operandi tego stylu w salonach studiów eksperymentalnych położonych w pobliżu uczelni muzycznych, a ktoś inny w antysztuce – bo przecież noise to antymuzyka. Idealnym byłoby, by w takich powszechnych książkach, jak ta, o której tu rozmawiamy, właśnie pojęcie NOISE’U było w tym kontekście (styk wpływów akademickiej awangardy z antykulturową antysztuką) rzeczowo opracowane i przedstawione dla laików, bo wydaje mi się, że raczej to dla ludzi dopiero wstępujących w takie rejony muzyczne ta książka jest przeznaczona.
Nick Cain nie jest jajogłowym typem . Poza Polską takie płyty jakie opisuje on w sekcji noise to w znacznej częsci klasyk gatunku . Raczej u nas na ponury żart zasługuje że interesuje się tym grupa osób utożsamiajaca to z harsh noise lub wyłacznie z Merzbow
Grzesiek, czytałem wiele recenzji tego jegomościa i mam swoje zdanie na jego temat. Zresztą nie jestem w tym zdaniu odosobniony… Niech czyni swoja powinność i pisze, co chce… Wspomniałem o nim tylko dlatego, by zaznaczyć, jaki prawdopodobnie był kontekst jego przeglądu w zakresie tzw. noise’u i dlatego, by zaznaczyć, że są rozbieżności w postrzeganiu tego zjawiska w muzyce przez różne środowiska. Klasyk gatunku noise to koniec lat 70. oraz całe lata 80. On, z tego co mi wiadomo, opisywał jedynie lata 90. i 2000, co już dyskwalifikuje ten przegląd w kontekście „klasyki” tego gatunku. Chyba, że nie pisał on o klasyce, tylko jego upodobaniach, co zmienia postać rzeczy, bo do takowych ma prawo i ma prawo o nich pisać, gdzie mu sie podoba. Wszystko zależy, co napisał w tym eseju, jak wyjaśnił motywy takiego, a nie innego wyboru. Bo od tego trzeba zacząć, by cokolwiek móc więcej na ten temat powiedzieć. Ten „ponury żart”, o którym na końcu piszesz, jest realną rzeczywistością i nie widzę w tym nic zabawnego. Powinienes się cieszyć, że wśród tej „harsznojsowej” grupy takich, a nie innych pasjonatów, tli się bardziej lub mniej prawdziwa miłość do tego typu muzyki. I na twoim miejscu z większym szacunkiem traktowałbym to środowisko. To, że akurat moja postawa (związana raczej z moim ogólnym, negatywnym stosunkiem do wszelkich formalnych i nieformalnych zbiorowości ludzkich) przeczy moim tutaj słowom, bo dawałem nie raz i nie dwa dowody mojego lekceważenia ich działalności, to nie powinno stanowić dla ciebie właściwego punktu wyjścia do załatwienia tej sprawy. A to, że akurat oni w Polsce podtrzymuje przy życiu istnienie czegoś takiego, jak noise, to o czymś świadczy, i nie jest to nic dobrego na temat tzw. intelektualnych fanów współczesnych odmian muzyki eksperymentalnej.
Jak można traktować na poważnie Nicka CAINA, skoro w tej książce pisze: „primacy of Japanese Noise artists like Merzbow, Hijokaidan and Incapacitants” as one the of the major developments in noise music since 1990″. Przecież to jest wykoślawianie faktów. Te zespoły japońskie od początku lat 80. miały istotny wpływ na to, co sie działo w europejskiej i amerykańskiej scenie noise i to w latach 80.. m.in. dzięki MERZBOW nastąpił boom na tego typu operowanie teksturami bruitystycznymi…. jesli cały artykuł jest w takiej tonacji napisany, to ja dziekuję za taką lekturę… przynajmniej w zakresie tego rozdziału książki.
Rafał , Nie czuje sie kompetentny bronic Nicka Caina ani mówic więcej niż to że książce brakuje porzadnego wstępu lub posłowia. Nie chce też polemizowac z Toba nt tego gatunku bo pewnie wiesz więcej i szanuję Twoje zdanie.
Nie specjalnie mam tez ochotę tłumaczyc i zanudzac towarzystwo tutaj swoimi lepszymi lub gorszymi relacjami z rzekomym lub wymyślonym „środowiskiem noise”. Stwierdzam tylko fakt , że próby pisania na forum tej grupy o innych rzeczach niż hn były kiedyś bezcelowe . Nie mieszam tez w odbior noise rzekomego środowiska „intelektualnych fanów współczesnej odmiany muzyki eksperymentalnej” . To co robie to staram się udostępniać ludziom muzykę na nosnikach w przystępnych na polska kieszeń cenach . Także muzykę z gatunku o którym tu piszemy ( możliwe są takie płyty jeszcze w tym roku) . Dziekuję
Nie masz za co dziękować. Niech dziękuje ci, co kupują u ciebie płyty. Kończąc już ten wątek, myślę, że nie ma sensu, byś rozpamiętywał to, ze kiedyś coś było bezcelowego. Jest coś takiego, jak grzechy młodości 🙂 Każdy z nich prędzej czy później wydorośleje, zacznie inaczej patrzeć na pewne sprawy, i to w nich jest nadzieja, że będą w przyszłości kupować twoje płyty… i co najważniejsze, że te płyty będą mogły być dla kogoś istotnym punktem odniesienia w rozwijaniu ich namiętności muzycznych czy, daj boże, krytycznym opisywaniu tego gatunku w prasie czy innych mediach.