Gramofonia kontra grafomania

Ukazała się parę tygodni temu po polsku kolejna ważna książka opisująca styk muzyki rozrywkowej i poważnej (obu określeń nie lubię, ale w końcu chodzi o przestrzeń wspólną, więc możemy po wykorzystaniu oba wyrzucić do kosza). To „Muzyka. Przewodnik Krytyki Politycznej”, w oryginale (to ważna uwaga dla czytelników „The Wire”): „The Wire Primers. A Guide To Modern Music”. Zestaw publikowanych wcześniej w brytyjskim magazynie wielkich płytowych przeglądów poszczególnych ważnych gatunków, nurtów i – wyjątkowych wypadkach (Sonic Youth, Zappa, Beefheart, Sun Ra) wykonawców, które jednocześnie są barwnymi esejami o muzyce. Chwilami nawet, co udowadnia polska wersja, zbyt barwnymi. To jednak książka, którą trzeba mieć, choćby się miało zazgrzytać zębami.

Mocną opinię na temat tłumaczeń tekstów z „The Wire” przedstawił na blogu Dariusz Brzostek. Sam nie będę się jednak skupiał na przekładzie – ok, błędy się zdarzają, niektóre poważne, inne mniej, czasem drażnią literówki (np. powtarzający się Lasse Marhaung), czasem wątpliwości wzbudza przeniesienie wprost angielskich terminów („współczesna muzyka klasyczna” u nas sugeruje raczej nawiązania do klasycyzmu w muzyce współczesnej), choć są też pozytywne przykłady (użycie „gramofonizmu” zamiast angielskiej kalki „turntablism”). Ale najbardziej uderzającą rzeczą przy okazji lektury tej książki były dla mnie nie sensy zagubione w przekładzie, tylko raczej nowe sensy, które ten przekład pokazał. Wiele lat lektury „The Wire” przyzwyczaiło mnie do traktowania ich tekstów z nabożeństwem i powagą, bo rzadko są mistrzami poczucia humoru i dystansu. A tymczasem wiele ustępów „Przewodnika” mnie rozbawiło i rozłożyło na łopatki. Przy czytaniu „The Wire” chwytałem treść, rzadko tłumaczyłem sobie w głowie frazę, którą posługują się poszczególni autorzy, ich złożoną metaforykę. Sądy publicystów tego pisma brzmiały dla mnie po angielsku tak kategorycznie, że ani myślałem podszczypywać ich za formę. A tu proszę, czuję, że paru z nich złapałem na gorącym uczynku.

Któż by tam dyskutował ze Stewartem Lee, gdy pisze, że Rozpoznawalny natychmiast antywokal frontmana Marka E. Smitha, teksty będące strumieniami świadomości i niespodziewane odniesienia literackie tworzą całokształt, któremu rozmiarem i zakresem nie dorównuje żadna inna grupa rockowa. Można się najwyżej podrapać po głowie lub popukać w czoło. Problem w tym, że trochę dalej przeczytamy, że Od pierwszych dźwięków siedmiocalówki Bingo-Master’s Break-Out z sierpnia ’78 The Fall chowali się przed deszczem plwociny pod wygodnym parasolem punk rocka, jednocześnie opowiadając się przeciwko wszelkiej dominującej ortodoksji. Dalej Smith grywał smukłą, seksowną muzykę, jak do zaklinania węży, a na końcu coraz bardziej przypominał ostatniego różowego króliczka bez baterii Duracell. To już nie kwestia tłumaczenia. Lejące się zdania Lee i jego metaforyka robią niestety wrażenie pogranicza tego, co nawet na polskim, skromnym poletku pisania o muzyce określono by jako grafomanię.

Bardziej bolesnym – bo i ważniejszym w katalogu autorów magazynu – zawodem okazuje się David Keenan. W rozdziale poświęconym Sonic Youth pisze on tak: Poza zeswataniem Moore’a i Ranaldo, Branca jako szef wytwórni Neutral był położnikiem przy pierwszej, wyprodukowanej przez sam zespół płycie. Na tym etapie tworzyli kwartet z Moore’em i Ranaldo na gitarach, Gordon na basie i Richardem Edsonem na perkusji. Gitary są nagie, pozbawione swobodnie przepływających pól dysonansu, co później charakteryzowało ich twórczość. Znalazł sobie Keenan pole do popisu, a ja odnalazłem w tym sporo dysonansu – poznawczego.

Bronię tłumaczy o tyle, że dalej Keenan – właśnie w cytowanym przez Dariusza Brzostka rozdziale o Fire Music – przegina dość podobnie. Z jego solówek biło skondensowane światło, które wwiercało się w najtwardsze głowy – pisze o Aylerze. O Murrayu: Prowadzi kwartet przez upiorny lament w pustkę, zataczając kręgi wokół pobrzmiewającej Donaldem Aylerem trąbki Olu Dary. Nie zrozumcie mnie źle: ogólne konkluzje Keenana są konkretne i ciekawe, jego terminologiczna brawura (lansowanie tytułowego hasła „fire music” – o tym jeszcze za chwilę) i wybór płyt wydaje się fantastyczne, ale całość robi wrażenie przesadnej w anglosaskim świecie mody na udawanie, że się gdzieś było i widziało to na żywo, podczas gdy nie było na to szans. A niektóre metafory dość jednak bolesne. Podobnie jak pojedyncze frazy u Walmsleya czy Pounceya, podobnie kluczowych autorów pisma na „W”.

Oczywiście główny sens tej publikacji leży w czymś innym niż tylko prosta informacja czy opis muzyki – ona buduje kanon, pomaga wejść w poszczególne sfery nowoczesnej twórczości. Daje start. Błyskotliwy impuls, żeby pchnąć kogoś w nowe rejony, skłonić go do sięgnięcia po te, a nie inne płyty – pod tym względem ta seria nie ma sobie równych. Dla mnie jednak był to pokaz ludzkiej słabości – wreszcie popatrzyłem na tych starszych (w większości) panów (też w większości) z „The Wire” jak na normalnych kolegów po fachu, ludzi z krwi i kości, którym też się przytrafi czerstwa przenośnia.

Żałuję, że autorzy nie aktualizują stale swoich „Primers” (w przypadku Sonic Youth zrobił to za nich tłumacz, za co akurat należą się brawa). Żałuję też, że publikacja przychodzi do nas dopiero teraz – choć prawda, docenić trzeba, że w ogóle się ukazała. I mimo wszystkich tych uwag 34,90 nie powinno być zasadniczo barierą odstraszającą kogokolwiek od zakupu. A jeśli ktoś nie dekodował w pocie czoła kilku z tych tekstów wcześniej, dumając nad prawdziwym zamysłem autora, łatwiej też przejdzie do porządku dziennego nad tymi językowymi fanaberiami. W końcu „tańczenie o architekturze” i tak dalej. Od gramofonii do grafomanii nigdy nie było szczególnie daleko.

Co mogę dorzucić do tych paru uwag na temat cyklu „The Wire”? Nawiążę do jazzowego przełomu lat 60. opatrywanego mnóstwem różnych etykietek, bo też niełatwego do podsumowania. Keenan wycina jego potężny nurt pod kątem hasła „Fire Music”. Częściowo zazębia się ono – za sprawą uduchowienia wbudowanego w twórczość wybitnych czarnoskórych jazzmanów tamtego okresu – z hasłem „spiritual jazz”. A to ostatnie pojawia się na dwóch fenomenalnych kompilacjach z ostatnich miesięcy. Obie właśnie do mnie trafiły i są dowodem na to, że czasem to wydawca odrabia lekcje za dziennikarzy i krytyków muzycznych, porządkując materię, naświetlając po swojemu ciekawy temat.

„Spiritual Jazz, Volume 4” wytwórni Jazzman to – jak wskazuje nazwa – kolejna część rozbudowanego opisu eksplozji z okolic „New Thing”, albo, najprościej mówiąc, okresu postcoltrane’owskiego w jazzie. Czasu poszukiwań, dopisywania do muzyki treści religijnych, społecznych, reformatorskich, wolnościowych. Biorąc pod uwagę bardzo dobry już poziom samej technologii nagraniowej, ten okres to prawdziwa kopalnia. Geraldowi Shortowi z Jazzmana nie kończą się więc pomysły i tym razem prowadzi nas na dwóch płytach zestawu do Europameryki, czyli Starego Kontynentu nawiedzanego w latach 60. przez kolejnych przybyszów z kręgu jazzowej awangardy, którzy występują w Europie na festiwalach, podbijają poszczególne kraje, osiedlają się w nich, realizują wspólne projekty z Europejczykami. Stąd podtytuł: „Americans in Europe”. Podbite kraje to Dania (Albert Ayler, Eric Dolphy), Francja (Sun Ra), Niemcy (Don Cherry w ciągle zbyt rzadko u nas granym i omawianym koncertowym nagraniu z Krzysztofem Pendereckim) i… Jugosławia. Ta ostatnia reprezentowana długim nagraniem „The Creators” kwintetu pod wodzą wibrafonisty Bobby’ego Hutchersona i saksofonisty Harolda Landa. I tu mamy znaczący dowód na to, że nawet szanowany Jazzman popełnia błędy. Przy adnotacji na temat festiwalu w Ljubljanie, w dawnej Jugosławii, autorzy obszernych not o utworach dołączają uwagę, która nieco mnie zaskoczyła: „obecna Serbia”. Szczęśliwie nie wzięli na warsztat żadnych nagrań z Polski.

Druga płyta nosi tytuł, który tłumaczy prawie wszystko: „Liberation Music. Spiritual Jazz and the Art of protest On Flying Dutchman Records 1969-1974” i wyszedł nakładem brytyjskiej BGP. Label Flying Dutchman Boba Thiele’a to legenda, a autorzy dzisiejszej kompilacji wyciągnęli z tej legendy znów pierwiastki uduchowienia i walki. Od poezji Gila Scotta-Herona, przez ponadczasowy kosmiczny jazz Lonniego Listona Smitha, po natchnioną wokalistykę Leona Thomasa. Z mocnym punktem w postaci napisanej przez tego ostatniego wspólnie z Pharoah Sandersem ekstatycznej pieśni „The Creator Has A Master Plan”, tym razem w bardziej powściągliwym wykonaniu Louisa Armstronga.

Niech to będzie rodzaj singla, który przyciągnie do składanki „Liberation Music” kolejnych słuchaczy – tego typu płyty są czymś podobnym do serii „The Primer”. Dają punkt startu ze ścieżkami rozchodzącymi się w różne strony, prezentują wiele światów równoległych w obrębie łamiącej gatunkowe bariery muzyki. Płyty z BGP i Jazzmana mają tu jednak zasadniczą przewagę: są łatwiejsze w odbiorze. Nie musimy najpierw przebijać się przez znaczenia i plątaninę nazwisk czy dat – muzyka tamtego okresu z nurtów „fire”, „spiritual”, czy jakkolwiek by je zwać, to jedna z najprostszych, najbardziej emocjonalnych i łatwych do przyjęcia form, jakie zna współczesny świat. Akurat w takich sytuacjach przewodnik może być tylko niepotrzebną barierą.

RÓŻNI WYKONAWCY „Liberation Music. Spiritual Jazz and the Art of Protest On Flying Dutchman Records”
BGP 2013

RÓŻNI WYKONAWCY „Spiritual Jazz Volume 4. Americans In Europe: Modal, Esoteric and progressive Jazz from the European Underground 1963-1979”
Jazzman 2013