Taką ładną muzykę nam zmasakrowali

Ta płyta właściwie kwalifikuje się do zwrotu. „Bankrupt!” grupy Phoenix byłby bardzo ładnym zbiorem piosenek, gdyby nie to, że został całkowicie zniszczony w procesie produkcji. Pisałem już parokrotnie (tutaj i tutaj, no i jeszcze na Polityka.pl) o tym, co się dzieje z jakością nagrań pod wpływem fali loudness war, czyli przekrzykiwania się producentów i masteringowców nagrań. Dziś walec przejechał po jednym z najsympatyczniejszych brzmieniowo zespołów z kręgu możliwie niebanalnego styku rocka i popu, grupie o – jak to Francuzi – dość wyrafinowanym brzmieniu. Na początek to, co będzie kompletnie niepotrzebne podczas słuchania:

Dlaczego? Słychać zanim dobrze rozkręcicie, a harczy, gdy tylko odkręcicie trochę bardziej. Pierwszy, błyskawicznie zauważalny syndrom loudness war. Mała powtórka dla mniej zaawansowanych w terminologii: Nowe nagrania – w tym to – są przygotowane coraz częściej tak, że ciche słuchanie na komputerowych głośniczkach może nawet przynieść sporo frajdy – w końcu „głośna” muzyka przebije się przez otaczający nas hałas. Ale jeśli odkręcimy trochę bardziej, będzie nieznośnie. Przede wszystkim usłyszymy brak dynamiki. W wypadku „Bankrupt!” delikatne intra – nawet to pierwsze, do „Entertainment”, przywodzące na myśl „China Girl” Bowiego – przestaną być delikatne, a finałowe części piosenek stracą charakter finału, bo nie będą się w stanie wybić ponad to, co usłyszeliśmy wcześniej. Kompresja sprawia zarazem, że skraca się dynamiczny dystans między cichymi szczegółami a dźwiękami z pierwszego planu.
Na Twitterze rzuciłem hasło o tym, że Phoenix – gdyby nie ta cała szopka z brzmieniem „Bakrupt!” – mogliby robić za taką współczesną wersję Steely Dan, elegancki, cool pop-rock. Problem w tym, że od czasów Steely Dan (weźmy pod uwagę aż 40 ostatnich lat) pod względem kultury nagraniowej zmieniło się prawie wszystko. Żeby go sobie unaocznić, cofnijmy się do roku 1974. Płyta „Pretzel Logic” i wielki przebój SD „Rikki Don’t Lose That Number”. Jeśli go dziś wrzucimy do edytora plików audio, zobaczymy coś takiego:

W tym nagraniu widać nie tylko dynamiczny zapas oddzielający większość głośniejszych momentów od niebezpiecznego poziomu 0 dB, którego osiągnięcie grozi zniekształceniem dźwięku. Widać sporą dynamikę w ogóle – rzut oka i wiemy, że napięcie jest budowane do naturalnej kulminacji, że najgłośniejsze będą ostatnie powtórzenia refrenu, no i że sporo się dzieje od pierwszych sekund w stereofonii (na wykresie mamy osobno lewy i prawy kanał). A oto, co pokazuje nam po tych 39 latach grupa Phoenix w produkcji znanego z Cassius Philippe’a Zdara:

Przy dość podobnej podziałce czasowej co w wypadku Steely Dan dostajemy charakterystyczną dla współczesnych nagrań „rurę”, czyli obraz piosenki poddanej tak gruntownej kompresji, że piekielnie głośna, blisko 0 dB, jest niemal każda sekunda nagrania. Nie zrobiłbym tego zrzutu oczywiście, gdyby nie było tego również słychać. Od pierwszych taktów singlowego „Entertainment” wiadomo, że coś jest nie tak, że miks się krztusi, że partie wokalne giną w niesamowicie podkręconej średniej natężenia dźwięku. Momentów, gdy wykres pokazujący to w edytorze dochodzi do wartości szczytowej i obtłukuje się o bandę, jest wiele, co widać, gdy tylko powiększymy sobie krzywą (zrzut można jeszcze powiększyć):

Ekonomista by się cieszył, gdyby mu krzywe wzrostu rozrywały sufit. Niestety, dowolny nośnik muzyczny, którym się posługujemy, ma rodzaj wartości szczytowej, po przekroczeniu której na wejściu – niezależnie od kręcenia naszą gałką we wzmacniaczu – będziemy mieli pasztet. Zgubimy mnóstwo niuansów, a poszczególne momenty zamienią nam się w niezbyt harmonijny harkot. W takich momentach mamy do czynienia ze zjawiskiem zwanym clipping, przesterowaniem całości, które – czasem pożądane w wypadku np. partii gitarowych – oznacza utratę kontroli nad brzmieniem, stratę jakości. A gdy takich momentów jest wiele, traci też sens cała zabawa z dochodzeniem do jedynego na płycie momentu, gdy krzywa już, już zbliża się do maksymalnej wartości (co odbieramy jako najgłośniejszą chwilę), jaką mieliśmy 39 lat temu w „Rikki…” Steely Dan:

To już bardzo poważne powiększenie, co widać w podziałce czasowej. Gołym okiem widać, że o clippingu w tym kontekście rozmawiać nie będziemy. Za to u Phoenix na nowej płycie – i owszem. Zestawia się czasem brzmieniowo ten album z produkcjami MGMT autorstwa Davida Fridmanna (który czasem wykorzystuje różne typy przesterowania jako – paradoksalnie – dodatkowe narzędzie do symulowania erupcji dynamicznej w mocniejszych partiach, gdy brakuje już innych możliwości). Bo też być może Francuzi z Phoenix, szanowani przez alternatywną publiczność, chcieliby mieć trochę większe grono odbiorców. Po pierwsze jednak charakter muzyki MGMT jest nieco inny, Phoenix gra muzykę z natury bardziej wycofaną – to słychać już na poziomie kompozycji. Po drugie, Fridmann buduje wprawdzie na różne sposoby współczesną ścianę dźwięku, ale bardzo uważa na poziom szczytowy, przynajmniej na ostatniej płycie MGMT uważał. Wiem, bo też zaglądałem:

To powyżej to wizualizacja w programie Audacity nagrania „It’s Working”. Też rura jak się patrzy, dość wysoki średni poziom – więc subiektywnie głośno – a na czerwono oznaczony został jeden fragment, gdzie doszło do clippingu, czyli krzywa pocałowała się z górną granicą. Jest więc w miarę bezpiecznie. Czego nie można powiedzieć o Phoenix. Kiedy zaznaczyłem w programie, żeby mi pokazał clippingi w „Entertainment”, myślałem na początku, że przez przypadek zmieniłem kolor wykresu. Ta piosenka po prostu cała jest na czerwonym. To z grubsza jeden wielki przester:

Szkoda płyty – która zresztą z miejsca i tak została przez rynek przyjęta najlepiej ze wszystkich dotychczasowych – bo słychać (ba, w wersji dwupłytowej można nawet prześledzić, są tu szkice do różnych kompozycji sugerujące, że Phoenix jeszcze odważniej próbowali iść w Reicha i wątki minimalistyczne), jak długo powstawała. Słychać też, że zespół potrafi zaskoczyć zmianą nastroju – choćby w zbudowanym na syntezatorowych arpeggiach tytułowym „Bankrupt!”. Sposób ciasnego zbijania sekcji rytmicznej i rytmicznych partii gitary w produkcji Donalda Fagena – gdyby go zaprosili do pracy – mógłby zabrzmieć porywająco. Tutaj traci charakter i to, i miękkie partie wokalne Thomasa Marsa. When you can’t cross the line / But you can’t stop trying – śpiewa w jednym z lepszych utworów na płycie. Tym razem zdecydowanie przekroczyli wszelkie granice, zatracając kompletnie drugi ten element z obrazka otwierającego dzisiejszy wpis: balans.

PHOENIX „Bankrupt!”
Glassnote 2013
Trzeba posłuchać: „S.O.S. In Bel Air”, „Bankrupt!” – oraz „Entertainment”, jako jednego z bardziej wyrazistych studiów loudness war.