Måneskin treningowy

Jest krytyka trudna – szczególnie, gdy uderzamy w najbliższe sobie rejony. I jest krytyka łatwa. W tym najłatwiejsza, do której należy popularne ostatnio narzekanie na włoską grupę Måneskin. W dwa lata jedna prasa zrobiła bez sensu jakieś nadzieje rocka z tego typowego festiwalowego średniaka i charakterystycznego dla tych czasów wizerunkowego malowańca. Bo sztucznie podbijany entuzjazm się, proszę państwa, klika lepiej niż przeciętność (Konkurs Piosenki Eurowizji wiedział to nawet jeszcze w czasach przed Internetem). Poza tym ton krytyki poszedł zapewne za wskazaniem choćby Iggy’ego Popa i podobnych mu artystów, którzy chwalili rzemiosło Włochów – zakładam – z powodów dość strategicznych, żeby przy okazji przypomnieć o sobie. A teraz inna prasa jedzie po Måneskin, jak gdyby była to walka z największym złem współczesnego świata muzyki i jak gdyby od wyplenienia tego zła zależały losy Wszechświata. Otóż nie zależą. A Rush!, choć niemiłosiernie wtórne i skrojone już pod zapotrzebowanie światowego rynku, jest moim zdaniem albumem lepszym niż żenująco momentami nieociosane Teatro d’ira vol. 1. Choć najchętniej zbyłbym milczeniem jeden i drugi. Pitchfork nie zbył i jedzie po Włochach – zespole z dalekiego kraju, gdzie stereotypowo kultury rocka się nie uprawia, co może być najpierw powodem do zachwytów, a kiedy indziej do gwizdów. Część argumentów da się obronić, część trudno czymkolwiek poprzeć. Np. teoretycznie najlepsze zdanie tekstu, o tym, że to rockowy album, który brzmi gorzej, im głośniej go słuchacie. To zabawne, bo z większą jeszcze łatwością da się to zdanie zastosować do płyty The War On Drugs wychwalanej jakiś czas temu przez tego samego autora recenzji. Albumu bardzo fajnej grupy, która jednak, biorąc pod uwagę stałe problemy z dynamiką brzmienia (i to, jak męczy przy głośniejszym odsłuchu), powinna nosić nazwę The Loudness War. Albo płaskiego jak deska Ordinary Man Ozzy’ego, które Pitchfork wycenił na 6.5, pewnie dlatego, że wyprodukował je znany bywalec Grammy Andrew Watt (pisałem o tym Ozzym tutaj). Skądinąd łączy ten album i płytę Måneskin gościnny udział Toma Morello.   

Trio Yo La Tengo ma dla odmiany minimalną klikalność. Praktycznie nie ma tu o czym pisać w kategoriach wizerunkowych. A stylistycznie są jak żywa skamielina. Zarazem tradycyjni i nowocześni, uparcie grają swoją wersję rocka, motoryczną i zakorzenioną w swobodnej formule jam session. Przeplatają zwarte piosenki i dłuższe, otwarte formy instrumentalne, są na zmianę subtelni i hałaśliwi. Ich wycieczki w stronę lat 60. też mogą się wydawać dobrą stylizacją – ale tylko do momentu, gdy zdamy sobie sprawę, że Ira Kaplan, lider zespołu, już w latach 60. grał na gitarze. Wychowany przez rodziców rozkochanych w folku, miał za sobą epizod pracy w nowojorskiej prasie muzycznej, a zespół założył – wspólnie z żoną, Georgią Hubley – w połowie lat 80.

Tu nie ma mowy ani o dostosowywaniu się do mody, ale nie ma też mowy o jej kreowaniu. Raczej już zdarzała się pokrywać z tym, co robią. Jak wtedy, gdy ruszyła wielka fala shoegaze’u, a później – gdy na początku nowego wieku alternatywna scena rockowa przez chwilę rzeczywiście dyktowała warunki. W 2006 r. I Am Not Afraid of You and I Will Beat Your Ass było jednym z moich albumów roku i nie boję się przyznać do tego, że w każdej chwili z chęcią bym do tej płyty wrócił. This Stupid World to może nie ta liga, ale na pewno powrót do dobrej formy po okresie nieco słabszym (w szczególności – po opisywanym tu covidowym albumie). Album jak na YLT dość spójny (może tylko finałowe Miles Away trochę odstaje nastrojem od reszty) i nieźle ilustrujący tezę o tym, jak bardzo jej członkowie, wychowani muzycznie w schyłku epoki hipisowskiej, są blisko niemieckiego rocka lat 70. Ze swoją mieszanką firmową ponurych form rockowych, transowego stuporu (utwór tytułowy), marzycielskiej delikatności i tekstów o zmaganiu się z czasem nie będzie najgorszym punktem zaczepienia dla kolejnej generacji fanów. Choć koncert byłby jeszcze lepszy. A to wciąż ta wspaniała część rynku, która nie urosła na tyle, żeby ją konfekcjonowało Live Nation, zobaczycie ich dalej mniej więcej w takich samych klubach, w jakich grali 20, a może i 30 lat temu. W tej samej odsłonie, która daje najlepszy, niedostępny dla stadionowej publiczności odbiór – i zapewne podobnie trudno będzie uwierzyć w to, jak długo ze sobą grają (a należą – raz jeszcze przypomnę – do tej samej generacji co Red Hot Chili Peppers czy Guns N’Roses). Dzięki temu, że nigdy nie urośli do poziomu niezdrowej mody i nigdy nie zrobiono z nich zbawców rocka, rockowe trio Yo La Tengo cały czas ma to coś, czego innym brak.

Premiera jutro, więc wklejam tylko link do singli. 

YO LA TENGO This Stupid World, Matador 2023