Jak Adele, jak Amy, jak Animal Collective

Cztery duże litery: RAYE. Stylizacja nazw i pseudonimów jest dziś mniej więcej na takim etapie co internetowy slang 20 lat temu, kiedy częstym zjawiskiem było pisanie z włączonym caps lockiem. Ale Raye ma swoje powody do krzyku: pracowała dla dużej wytwórni (Polydor, przybudówka Universalu), pisząc dla innych wykonawców, przy czym kontrakt utrudniał jej autorski debiut, więc musiała się z tego kontraktu wyswobodzić, żeby iść na swoje. Nominacja do prestiżowej nagrody Ivora Novello tylko pobudziła oczekiwania. Choć najgłośniejszy dotąd singiel tej autorki, Escapism, zmiksowany został strasznie głośno, a przesterowana stopa brzmi bardziej jak przypadkowy defekt niż zamierzony efekt. W całości album Raye – która prężnie prowadzi karierę niezależnymi kanałami i ma zaplanowany warszawski koncert na listopad – to typowy chyba dla autorek/autorów wychodzących na swoje przegląd karty. Słychać tu utwory w różnych konwencjach, pisane jakby na zupełnie inne płyty, choć spięte odniesieniem do gospel (które znajduje raczej luźne potwierdzenie w programie płyty). Konwencje współczesnego mainstreamu Angielka zna dobrze, choć poszczególne gesty wydają się czytelne i wyraźnie wyuczone. I tak Oscar Winning Tears przynosi sekwencję przypominającą utwory Beyonce (RAYE pracowała przy jej Bigger). A kiedy wsłuchamy się w The Thrill Is Gone, usłyszymy wyraźnie styl Amy Winehouse. Za moment Ice Cream Man – zupełnie inna konwencja, bliższa pewnie współczesnym klientkom Raye. Mnie najbardziej przypadł do gustu Worth It, lekkie R&B z może mało wyszukanym światem metafor (be my glass of wine), ale niepodważalnym wdziękiem i lekkością, której dużej części tej płyty – producencko niestety nieuspójnionej jakąś wizją producencką – niestety brakuje. 

Lepiej słuchało mi się albumu Sunny War, czyli Sydney Lyndelli Ward, Amerykanki z Nashville, która w tytule odnosi się do wymienianego przez Raye gatunku: Anarchist Gospel. Ale podąża nieco inną ścieżką, na południe od Amy Winehouse – w rozumieniu większej bluesowości, mocniejszego zakorzenienia w tradycji amerykańskiego Południa. Ze spajającymi wszystko partiami gitary, które robiły tak kapitalne wrażenie w No Reason, singlu jeszcze z ubiegłego roku (był gdzieś wysoko na jednej z sobotnich playlist), zgrabnie łączącym czarnego bluesa, gospel i country. Nie bałbym się tej anarchii z tytułu, bo choć przeszłość Ward ma punkową, całość to ciepła i bardzo mainstreamowa rzecz, która powinna pogodzić fanów Tracy Chapman i… Morcheeby. Tu dla odmiany produkcja i zgrabne aranżacje czynią cuda nawet w przypadku tych bardziej drugorzędnych piosenek. A co bardziej nieufnych zachęcić mogą goście: Allison Russell, Jim James czy David Rawlings. Dla mnie jest to album na przełamanie w trwającej już blisko dekadę karierze wokalistki i gotarzystki, choć przyznaję, że zachęcił mnie do przesłuchania tych pierwszych nagrań – jeszcze bardziej rootsowych, bluesowych, śpiewanych przy akompaniamencie partii w stylu fingerpicking.  

Wydanego również w ostatni piątek albumu Heavy Heavy grupy Young Fathers też znakomicie słuchało się na wyrywki. Single do dziś świetnie się bronią odbierane osobno, w całości jednak płyta daje nieco inny od oczekiwanego obraz – znacznie mocniej odnoszący się do muzyki Animal Collective. To trochę zaskakujące, biorąc pod uwagę, jak bardzo oryginalne bywały nagrania z poprzednich płyt. No i klei się w całości – a szczególnie w drugiej części albumu, gdy posłuchamy ewidentnie zadłużonych u AC utworów Ululation czy Sink or Swim – nieco gorzej niż się zapowiadało. Piszę to z pewnym smutkiem jako gorący zwolennik szkockiego tria, które – tak swoją drogą – nagrałoby pewnie najlepszy album gospel spośród całego prezentowanego dziś grona wykonawców.    

Pozytywnym zaskoczeniem jest dla mnie z kolei album The Waeve (też często podwyższane do The WAEVE), słusznie już tu chwalony w komentarzu przez Audiomaniaka. Po duecie Grahama Coxona (wiadomo) i znanej z The Pipettes i niezłych nagrań z Markiem Ronsonem (już po jego współpracy z Amy) Rose Elinor Dougall niby nie oczekiwałem wiele, ale teraz wyliczam, że prawie każdy z kolejno publikowanych singli trafiał na taśmy tygodnia i w sumie sprawiły, że słucham tego od piątku regularnie. Najpierw jako oczywistości: wraz z metryką Coxon poszedł ku muzyce obficiej aranżowanej, z sekcją smyczkową i dętą. Czuje dynamikę utworów, buduje kulminacje, a pracują tu z Dougall w znacznej mierze na dłuższych, sześcio-, nawet siedmiominutowych formach. To powoduje, że trudno znaleźć słabsze nagranie, bo te formy ewoluują – teoretycznie drugorzędne Undine okazuje się zaskakująco atrakcyjne w finale. Niepozorne Alone and Free ratuje smyczkowy aranż. 

Pitchfork oskarża duet, że próbują być jak Broadcast. I trudno się z tym zgodzić – analogie do nagrań tamtej formacji to raczej ogólny wzorzec marzycielskiej brytyjskości, być może niewyczuwalny dla recenzentów amerykańskiego serwisu. Prędzej już szukałbym podobnego punktu wyjścia w muzycznej przeszłości dla The Waeve i Broadcast, zespołu budującego bazę dla retromanii. Poza tym – dlaczego nie spoglądać w stronę Cockera czy Wellera, co bardziej naturalne, gdy spoglądamy na dyskografię Coxona? Najzabawniejsze jest to, że z kolei odniesienia do Van der Graaf Generator, które podrzucają sami autorzy, okazują się zaskakująco trafne, choć ze stylem VDGG robi coś bardzo ciekawego – opakowując go w łatwiejsze melodie, podrzuca szerszej publiczności. Może lekkie dziaderstwo, ale z zaskakująco przekonującym efektem. I choć tropy z przeszłości tu są, to mam czelność twierdzić, że najlepiej zamaskowane spośród całej czwórki opisywanych dziś wydawnictw.        

RAYE My 21st Century Blues, Human Re Sources 2023
SUNNY WAR Anarchist Gospel, New West 2023 
THE WAEVE The Waeve, Transgressive 2023 
YOUNG FATHERS Heavy Heavy, Ninja Tune 2023