Wszystko, tylko nie toporność

Kto myślał, że jazz jest skomplikowany, a może nawet bywa niezrozumiały, prawdopodobnie nigdy nie słyszał Kozy. A kto to ten Koza? Mniej wtajemniczonym wyjaśniam, że to taki raper, którego łatwiej było spotkać w teatrze niż w skate shopie. W gimnazjum czytał Prousta, a gdyby miał swoją kolekcję odzieży, mogłaby mieć nazwę Seminarium, czy inną cztero- albo i pięciosylabową, tak jak słowa, których używa w swoich tekstach (Powiedziałem bardzo długie słowo podając im plater/ Mdłych małż i pokiereszowanych zmartwień – zaczyna na nowej płycie). Co ważne jednak, potrafi te słowa rytmicznie uporządkować. Czytelnicy Polifonii lepiej chyba znają być może saksofonistę Kubę Więcka, którego album Multitasking doczekał się tu entuzjastycznej recenzji. W każdym razie obaj na swoich scenach przebili się szybko, działają z energią, wpadli na siebie wzajemnie w Berlinie i bum – jest już płyta, która to ciekawe, może nawet zaskakujące i dość pionierskie spotkanie dokumentuje. 

Ostatnio nawet sugerowałem tu spojrzenie na nową scenę jazzową jak na galerię bohaterów wyobraźni na miarę młodych raperów. Ale z jakichś dziwnych, nieznanych mi powodów (obustronne obawy?) do tego rodzaju międzygatunkowych spotkań dochodziło rzadko. Jasne, od zawsze mamy łączącego jazz i hip hop Urbaniaka, mamy jazzowego rapera Eskaubei, mamy wreszcie EABS. Album Niebo nad Berlinem to przypadek jeszcze inny: tutaj raper nie wchodzi do jazzu jako dodatkowy element ułatwiający komunikację czy nawet unowocześniający całość. Tutaj mamy raczej sytuację wejścia jazzmana do rapu, bo Koza stoi mniej więcej tu, gdzie stał, a Więcek w praktyce na wejściu pozbawia się najważniejszej siły: odkłada saksofon (sięgając tu po niego rzadziej albo w zupełnie inny sposób niż dotąd, siłą rzeczy sprowadza też jego brzmienie na drugi plan) i wchodzi do spółki jako producent. I sądząc od razu z cytowanego Deszczu w Buenos Aires – nieźle się orientuje w historii gatunku. Ten beat to list miłosny do melancholii beatów polskiego rapu z lat 90. Subtelnie wprowadza elementy jazzowe do podkładów na tej płycie – choćby w Bezdechu – przypominając, że jeśli nawet otwarty mariaż gatunków miewaliśmy rzadko, to przecież polskich beatmakerów wychował Polish Jazz. Obstawiam, że to nie będzie ostatnia hiphopowa wycieczka Więcka, zaproszenia się posypią.  

Na poziomie czysto muzycznym rzecz składa się w sposób zaskakujący. Obustronnie, bo Koza do tej konwencji, zakładającej sporą różnorodność i swobodę oraz dużą melodyjność, wnosi swój całkiem elastyczny flow. W dużej mierze zgadzam się z chłodną ekspertyzą, której dokonał swego czasu Janek Błaszczak w „Przekroju”, choćby z tym, że świetny technicznie, ale bywa pretensjonalny. A właściwie odwrotnie – że choć bywa pretensjonalny, pozostaje świetny. Minusy nie przesłaniają plusów. Teatralne wcielenie Kozy nie zrobiło na mnie wielkiego wrażenia, ale z drugiej strony – widać, że rozwija się inaczej niż większość młodo debiutujących polskich raperów. Ma tego w sobie więcej niż na dwa single i poddaje się autoanalizie na bieżąco: Moje ambicje łatwo mogą przechodzić w pretensje – rapuje w Pogrzebie Kozy. Choć nie jest tak źle. Za skojarzeniami takiej na przykład Drogi do Damaszku nadąży najlepiej pilna publiczność polskiego teatru ostatnich lat, a Aneta Kyzioł w redakcji POLITYKI zinterpretowałaby ten tekst lepiej niż ja. Dla mnie to na pewno kolejny ciekawy – i zgrabny – dowód na próbę sięgnięcia po wolność od etykietek przez obu autorów. 

No risk, no fun – jak mówią. Choć tu słowo fun nie ciśnie się na usta, a ryzyko było nawet podwójne, biorąc pod uwagę i zderzenie konwencji, i jeszcze sytuację Kozy, który zeszłoroczne oskarżenie związane z polską falą MeToo przyjął wprawdzie na klatę, ale jednak sens opowieści snutej w mediach społecznościowych dobrze zapamiętała pewnie właśnie głównie wielkomiejska, uniwersytecka, lewicująca publiczność, która go wcześniej polubiła. W skrócie: nie było to coś, co mogłoby go „anulować”, ale pewnie wystarczyło, by młodego artystę (razem z 26-letnim Więckiem mają tyle lat co ja) trochę jednak sprowadzić na ziemię. Trudno więc nie oczekiwać echa tej sprawy w tekstach. W paru miejscach wydaje mi się, że je słyszę, raczej w subtelnej wersji – choćby w Mango (tam też pada kolejna autodefinicja: Chyba wpadłem do króliczej dziury / Oni ją nazwą dziedziną kultury). Ale najrozsądniejszą odpowiedzią na cały problem wydaje mi się ta oddzielająca emocje ludzkie od artystycznych: Żeby dostać brawa nikt nie kazał ci się najpierw lubić (Jarmusch). A brawa się należą – autorzy zbiorą je też pewnie na koncertach, które grać będą w bardzo atrakcyjnie zapowiadającym się, poszerzonym składzie, z Janem Młynarskim i Grzegorzem Tarwidem.

W wywiadzie dla radiowej Czwórki Kuba Więcek mówił, że obaj próbowali uciec ze swoich konwencji. I chyba się udało. Dodatkowo jeszcze każdy z nich udowodnił, że nie skończył się, zanim się na dobre zaczął, co bywa pewnie największym zagrożeniem początków kariery. Niebo… zaskakuje, czasem oszałamia, wydaje się niewyrachowane, na pewno dokumentuje spontaniczność całej akcji, choć nie unika ślepych uliczek czy nawet błędów (#Łenders). I tu znowu kluczem jest Deszcz w Buenos Aires – już dziś bardzo ważny utwór w karierze obu autorów, a może i w historii najnowszej polskiej muzyki. To ten z balansującą na granicy pretensji litanią drobnych, ulotnych wrażeń i z refrenem: Wszystko to zanika przez toporność. Tej ostatniej na tym albumie nie stwierdziłem. 

KOZA x KUBA WIĘCEK Niebo nad Berlinem, Warner 2021, 7-8/10