Krótka opowieść metafizyczna
Czasem Diabeł podpowiada: napisz tu o czymś naprawdę popularnym, zdobędziesz komentarze, klikalność i rozgłos. Sięgnąłem więc po album „Come Around Sundown” lubianego przeze mnie kiedyś zespołu Kings Of Leon, cieszącego się coraz większą popularnością, rozgłosem oraz numerem jeden na liście OLiS.
I Pan Bóg mnie skarał.
KINGS OF LEON „Come Around Sundown”
Columbia 2010
4*/10
Trzeba posłuchać: Przebłysku starego country-rockowo-południowego stylu KOL w „Back Down South”, ale to, przez co trzeba się przedrzeć wcześniej jest – najłagodniej rzecz ujmując – depresyjne.
Kings of Leon – Back Down South by donknox
* Update: Zauważyłem, że „Only by the Night” na RYM dostało ode mnie 4. Ta nowa płyta gorsza od tamtej jednak nie jest.
Komentarze
Mnie do szału doprowadza ten zawodząco-płaczący wokalista. Już lepiej posłuchać np. Monster Magnet, chociaż to też nie do końca moja bajka (ale mają w sobie cuś).
nie rozumiem dla mnie płyta jest bardzo ale to bardzo ok . Takie podsumowanie ich działalności , mix wszystkich płyt . Wiadomo drugiego youth and young manhood raczej nie nagrają ( a już trani na pewno ;p ) ale plyta ok . Jednakże następna płyta mogła by być ostrzejsza i bardziej rockowa .
only by the night v.2.0. zupełnie bez sensu ta płyta. ale skoro dopiero dzięki only by the night weszli na stadiony, nic dziwnego, że starają się powtórzyć formułę. słabo, chłopaki.
może płyta nie jest wielce wybitna,ale wydaje mi się że zasługuje na więcej niż tylko 4. Zgadzam się z Konradem,to jest coś w rodzaju podsumowania ich dorobku.Nagrali płytę,która jak dla mnie ma dużo wspólnego z No Code Pearl Jamu. Oceniam na 6/7,czyli dosyć przyzwoite granie,ale bez szału.
Posluchalem Kings of Leon „Come Around Sundown” /SonyBMG/ i….brakuje w niej tresci. Przed laty, kiedy na poczatku ich kariery wystepowali u nas na Accelatorfestival /Göteborg, 2003/ byli o wiele lepsi, anizeli „Come Around Sundown”.
I masz: komentarze, klikalność, a wkrótce pewnie i jeszcze większy rozgłos;)
Piosenka poglądowa? „Shake That Devil” Antonego i chłopaków.
Ja akurat mam całkiem odmienne zdanie na temat ostatniej płyty KoL. Uważam, że trochę pojechałeś po nich, bo te dwie ostatnie płyty nie są, aż tak przeciętne żeby oceniać na 4/10. Widać bliżej mi do Wojciecha Manna, który dał płycie Only by the Night ocenę bardzo dobrą. I mam nadzieję, że na łamach polityki to on będzie oceniał tą nową płytę 🙂
A nowa płyta na razie po dwóch przesłuchaniach jest naprawdę ok. Jeśli komuś wcześniejsza płyta przypadła do gustu to można śmiało kupować. A porównywanie, która jest lepsza – dla mnie jeszcze za wcześnie.
dla mnie “Come Around Sundown” jest taka pół na pół, czyli na 5 punktów, chociaż to nie moja ulubiona działka muzyczna. przerzucając gatunki, nowy album Tricky’iego wypada przy niej jak blada pupa ;), co tylko potwierdza jego miałkość.
rozgłos Bartka może wzrosnąć tym bardziej, że „kultowa” Machina zrobiła z „Come Around Sundown” płytę numeru październikowego 😉
a dla otwartych muzycznie głów – polecam stestowanie Magnetic Mana i Guido (koniecznie):
http://chacinski.wordpress.com/2010/10/28/dubstep-wchodzi-do-mainstreamu/
ad Sosnowski:
stestowalem dzisiaj „Magnetic Mana” (Columbia Sony), calkiem zgrabny dubstep; taki livekoncept /Benga+Artwork+Skream/ lansowany przez Sony jako supergrupa dla mas (m.in.John Legend). Miksuje sie klasyczny dubstep z taktami prog-house. Zgrabny, jak powiedzialem, dubstep zwlaszcza w totarzystwie Katy B ( wydaje mi sie, ze to jest jej przelom w karierze!) „Perfect stranger” är OK, czyli stare Future Sound of London
(proto drum&bass)
@Sosnowski, ozzy –> Co do Magnetic Mana jestem na tak. http://chacinski.wordpress.com/2010/10/28/dubstep-wchodzi-do-mainstreamu/
@Seba –> Też miałem nadzieję, że Mann napisze o KoL (bo jestem ciekaw jego opinii), tymczasem napisał o Huey Lewis & The News…
@zee oswald –> :->
ozzy:
no właśnie: ZGRABNY dubstep. bardzo przystępny. ja, w przeciwieństwie do Bartka, uważam, że wiele dubstepowych produkcji jest do siebie męcząco podobnych i można się zanudzić słuchając tego ciurkiem. rodzynki się trafiają, ale trzeba mocno się natrudzić w odsłuchu i selekcji, żeby np. złożyć naprawdę przykuwający uwagę set tego gatunku. Magnetic Man przypomina mi wejście drum & bassu do mainstreamu za sprawą 4 Hero i Goldiego w latach 90-tych oraz downtempo/instrumentalnego hh za sprawą „Psyence Fiction” UNKLE. Guido za to idealnie balansuje między wysmakowanymi „popowymi” niemal melodiami, a undergroundową produkcją w stylu deszczu w spowitej w mrok metropolii.
i tak, rzeczywiście Skream i np. Rusko używają house’owych taktów, jakby na tym „wyświechtanym” stylu chcieli wjechać do mainstreamu. wiadomo, że to najstarszy gatunek klubowy, który w głównym nurcie dawno zapuścił korzenie.
ponieważ siedzę nad pewnym projektem w nocy…
bardzo ciekawi mnie, co sądzisz, Bartku o tegorocznym albumie UNKLE – Where Did The Night Fall (2010 Surrender All) ? czekałem na jakąś recenzję tutaj, ale nie ma i nie było.
to w zasadzie jeden z moich ulubionych ‚bandów’ wszechczasów i popełniłem nawet kiedyś artykuł o nich dla Laifa (obecnie zajmuję się już zupełnie czymś innym niż pisaniem o muzyce jako pracą). ponieważ spadł niedawno z www Laifusa, zamieszczam tekst poniżej. może kogoś to zainteresuje. oczywiście, nie mam nic przeciwko i rozumiem, jeśli zostanie szybko usunięty.
UNKLE – Latający cyrk James’a Lavelle’a
Wolność, niezależność
Kontrowersyjny projekt-efemeryda, ze zmieniającymi się jak w kalejdoskopie uczestnikami, weryfikowanymi przez artystycznego globtrottera Jamesa’a Lavelle’a wyłącznie w oparciu o zasadę przyjaźni i pokoleniowego udziału w historii muzyki. Mówi, że to daje mu pełną artystyczną wolność i pozostawia nieustanną świeżość kompozycji. Fikcyjny zespół, który do tej pory w zasadzie nigdy nie dał koncertu live z prawdziwego zdarzenia, a płyty sygnowane jego nazwą rodzą się w ciężkich bólach świata neurotycznych wizji niepodzielnego lidera średnio raz na cztery lata. Zawsze trochę ponadczasowe, osobiste, powikłane, oryginalne. Prowokujące do myślenia, intrygujące nieszablonową poetyką, ujmujące podskórnym pięknem. Oczyszczające, cokolwiek to znaczy. Czy mamy do czynienia z prawdziwą sztuką łapiącą w pajęczą sieć znaczeń umysły wrażliwych odbiorców, czy jedynie z wyrafinowanym estetyzmem z pogranicza clubbingu i popkultury, zbudowanym na niezwykłej intuicji twórczej? Słuchając diametralnie różnych: „Psyence Fiction”, „Never Never Land” i opublikowanych w sierpniu „War Stories” każdy może nakreślić własną opinię, pokochać dźwiękowe kolaże UNKLE albo je odrzucić, nigdy jednak nie pozostając obojętnym. Po raz pierwszy nadarza się również okazja do obejrzenia bandu na scenie w tradycyjnym rockowym składzie wzbogaconym o samplery i komputery.
Lavelle? Co to za dzieciak?
Zapewne tak brzmiało pytanie pracodawców, kiedy w połowie lat 80. jako 14 latek szukał zatrudnienia w sklepach muzycznych Londynu zafascynowany kwitnącą wtedy uliczną kulturą hip-hopu. To ona zdefiniowała po dzień dzisiejszy jego tożsamość, przynależność do społeczności, zainteresowanie formami sztuki wywodzącej się bezpośrednio z przestrzeni miejskich (za jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie posiada, uważa obraz Basquiata) i zasadę kolektywnego współdziałania. Zaczepił się w legendarnym Bluebird Records Store, a od nauki w szkole wolał wykłady Pete Tonga, Paula Oakenfolda, Gillesa Petersona i Tima Westwooda, dzidżejów, którzy kupowali tam płyty. Porzucił państwową edukację w wieku 16 lat i wsiąkł w klubowy światek, zacieśniając przyjaźnie z jego wschodzącymi ikonami. Został najmłodszym rezydentem „Fabric” i „Fridge”, a stojąc za deckami razem z Petersonem w słynnej imprezowni „That’s How It Is” był świadkiem zmierzchu epoki acid jazzu i narodzin acid house’u, narkotycznych rave’ów napędzanych przez ecstasy, początków trip-hopu i chillout rooms. Równocześnie zdobywał reputację znawcy muzycznych trendów jako recenzent poczytnych magazynów: „Straight No Chaser” i „i-D Culture”. Obserwował fenomen clubbingu z samego epicentrum chłonnym okiem nastolatka, inteligentnego dzieciaka zbierającego bagaż cennych doświadczeń. Interesowały go przejawy sztuki wyrastającej oddolnie, z poziomu ulicy, z jej środowiska, łączącej w sobie dźwięk, obraz i grafikę.
Mo’Wax
Kultowy label założony przez Lavelle’a wyrósł na 1000 funtowej pożyczce, idealnym wyczuciu chwili i interpersonalnych oddziaływaniach. Wytyczał nowe muzyczne kierunki przez większą część lat 90. Ideą przewodnią było stowarzyszenie, międzynarodowa siatka przyjaciół, artystów, bez ograniczeń i podziałów, o podobnych zainteresowaniach i rodowodzie. Coś jak zalążek dzisiejszej multimedialnej społeczności internetowej. Właśnie wtedy ustaliła się znamienna pozycja Jamesa. Jego znajomi charakteryzują to tak: „Jest pionierem, który poddaje kierunek, daje pomysł i nazywa go, zbiera wykonawców i pozostawia im wolność twórczej interpretacji. Kiedy zadanie zostanie wykonane, przetwarza jego wynik przez własny punkt widzenia, dociera przedsięwzięcie sam, lub po konsultacji z uczestnikami oddaje im do wykończenia. Wszystko polega na wzajemnej inspirującej współpracy.” Typowy przywódca i animator. Bóg intuicji. Multitalent. Self-made man. Mądrość przyniesiona z ulicy. Tak będzie ze wszystkimi projektami, których podejmie się Lavelle: kierowaniem wytwórnią, produkcją nagrań, zabawek Mo’Wax, oprawy graficznej płyt i książek (dla Futura 2000 i Dysfunctional), videoklipów i niezależnych krótkometrażówek (z reżyserem Jonathanem Glazerem i 3D), tworzeniem wzornictwa w firmach odzieżowych (wspólnie z japońskim stylistą-wizjonerem Nigo dla Ape Bathing w Tokio), przygotowywaniem wystaw i wernisaży (fotografowie: Richard Avedon, David Bailey czy Warren du Preez, grafik 3D z Massive Attack). Listę jego artystycznych działań i kolaboracji możnaby ciągnąć w nieskończoność.
Ale wróćmy do muzyki. Prowadzenie wszechstronnego, wpływowego labela zaowocowało cennymi przyjaźniami: z bliźniaczą tłocznią Major Force w Tokio oraz chłopakami z Beastie Boys i wizjonerem samplera – DJ Shadow’em w Nowym Jorku. Do paczki należał jeszcze kolega z dzieciństwa Jamesa – Tim Goldsworthy (wraz z Jamesem Murphym założył później team DFA i LCD Soundsystem). Zaiskrzyło duchowe porozumienie. Lavelle miał szaloną ambicję stworzyć supergrupę, która nagra kompletnie nowatorski materiał łamiący schematy gatunkowe i osiągnie sukces zarówno komercyjny, jak i artystyczny. Nowy rozdział muzyki, ale wywiedziony z hip-hopowych korzeni i przesiąknięty wykreowanym przez Mo’Wax miejskim stylem downtempo. Dzięki kontaktom i wypracowanej renomie mógł pozyskać do sesji wokalistów z brytyjskiej TOP 10 – Richarda Ashcrofta (The Verve) i Thoma Yorke’a (Radiohead) oraz Mike’a D (Beastie Boys), rapera Kool G, basistę Metalliki – Jasona Newsteada czy wschodzącą gwiazdę songwritingu – Badly Drawn Boya. Nie licząc orkiestry smyczkowej, kilku producentów studyjnych i aranżerów. O szkielet rytmiczny i ostateczny szlif pod okiem szefa miał zadbać DJ Shadow. Tak narodził się najważniejszy projekt Jamesa Lavelle’a – UNKLE.
Odsłona pierwsza: „Psyence Fiction” (1998)
Kiedy dopieszczony album wreszcie pojawił się na rynku w 1998 roku, dla prasy okazał się przesadnie wizjonerski i przeładowany pomysłami. Spajał zbyt wiele odległych, krańcowych wątków w jakimś introwertycznym strumieniu umysłu. Początkowe osłupienie krytyki rozlało się falą negatywnych recenzji, powodując poważne uszczerbki w skonsolidowanym zespole. Shadow, niesiony sukcesem swojego LP „Indtroducing”, opuścił Lavelle’a, by zająć się solową karierą. Dużo wcześniej, po kilku pierwszych singlach, na skutek muzycznych rozbieżności grupę porzucił Goldsworthy, przenosząc się do USA. James pozostał sam na placu boju, dźwigając ciężar aspiracji. Nie miał z kim obronić utworów na koncertowym tournee, trudno było znaleźć zastępców z odpowiednią erudycją. Wspomina, że w tamtych czasach dotarcie do dobrego songwritera i wokalisty graniczyło z cudem: „Do Mo’Wax nie przychodziły żadne dema od piosenkarzy. Teraz za sprawą MySpace nowe nagranie UNKLE prawdopodobnie powstałoby bardzo łatwo. Rozwój internetu przyniósł nieograniczony dostęp do zasobów muzyki i ludzi, którzy próbują ją tworzyć, to jest zaleta, ale zwykle są to produkcje lo-fi, stojące w opozycji do etosu zespołu starannie wypracowującego jakościową estetykę.”
Mimo miażdżącej krytyki w momencie publikacji, „Psyence Fiction” brzmi nawet dzisiaj wyśmienicie, zwracając honor jego udziałowcom w liczbie 400.000 sprzedanych egzemplarzy.
Odsłona druga: „Never Never Land” (2003)
Po załamaniu koncepcji supergrupy Lavelle powrócił ze zdwojoną energią do didżejowania ponownie przyjmując rezydenturę w „Fabric”: „Dj-ing to podstawa wszystkich moich dokonań, nadaje sens ich istnieniu, a kultura klubowa jest tym obszarem, z którym jestem związany najściślej, i który sprawia mi największą radość poprzez natychmiastową reakcję publiczności na odgrywaną muzykę. Podczas setu nie ma czasu na opieprzanie się. Kiedy prowadzisz wytwórnię z poszczególnymi działami: menadżmentu, prawnym, publikacji, produkcji, itd., czas promocji przedsięwzięcia i zdobywania odbiorców wydłuża się w nieskończoność. Relacje handlowe są skomplikowane i do końca nieprzewidywalne, więc najlepiej czuję się teraz na imprezie za deckami.” – mówił w wywiadzie na początku nowego stulecia. – „W „Fabric” spotykają się ludzie mojego pokolenia, odbierający na podobnych falach i tworzący kolektywną tożsamość. Tam biorą początek przyjacielskie projekty.” Tak, James nigdy łatwo się nie poddawał. Odnowił starą znajomość z Ianem Brownem (The Stone Roses) i Richardem File – pełnym inwencji breakbeatowym producentem i didżejem z Brighton, który komponował piosenki na gitarze akustycznej, szybko nauczył się programingu i wyszkolił swój charakterystyczny głos. W 2000 roku wynajęli wspólne mieszkanie w sercu Londynu i zainstalowali w nim studio. Lavelle leczył rany na swoim ego i wspólnie z File’m niemrawo podnosił UNKLE do nowego życia. Jako spółka „Unkle Sounds” przemiksowali stare nagrania grupy do elektronicznych wersji dla prezentacji w klubach, nagrali ścieżkę dźwiękową do gangsterskiego filmu „Sexy Beast” oraz wydali kilka zmiksowanych kompilacji. Powoli powstawały szkice do albumu. „Czuliśmy się jak dwóch oddanych sprawie przyjaciół, stojących za sobą murem przeciwko parszywemu światu. Wołaliśmy: pieprzyć go! Zrealizujemy wszystko, czego zapragniemy!” Muzyczny gang zaczął zbierać się ponownie za sprawą producenta poznanego na jednym z przyjęć w City, Antony’ego Genna, który sprowadził do studia Jarvisa Cockera (PULP), lidera – wokalistę i gitarzystę Queens Of The Stone Age – Josha Homme, Gary’ego „Mani” Mounfielda (The Stone Roses, Primal Scream), Briana Eno i Shawna Lee. Ze starej paczki pozostali najwierniejsi z wiernych: File, 3D (Massive Attack) i Ian Brown (The Stone Roses). Klip do singlowego „Eye For An Eye” wymyślony i przygotowany przez Jamesa i 3D wraz z ekipą studia animacji komputerowej Shynola zdobył nagrodę McLaren Awards na festiwalu nowej brytyjskiej animacji, początkując serię specjalnych wizualizacji 4Dj i przywracając na nowo wiarę Lavelle’a w konstruktywne działania społecznościowego kolektywu.
Specyficzna poetyka „Never Never Land” oddawała tarcia wysokich i niskich emocji, przekazywała refleksje z głębi osobowości Lavelle’a i File’a, przechodzących przemianę, odbicie od dna ku czasom nowych przyjaźni i poczucia sensu. Jak zwykle introwertyczna, tym razem bardzo noir-elektroniczna, zorientowana tanecznie, obfita w zaskakujące sample. Była wręcz sensualnie kinematograficzna, bogata w zmiany nastrojów, jak precyzyjnie wyreżyserowana filmowa podróż z zaznaczonym początkiem i końcem – bolesnym przejściem pewnego stopnia życiowej drogi.
Odsłona trzecia: „War Stories” (2007)
Do promocji „Never Never Land” James i Richard po raz pierwszy mogli przygotować profesjonalne tournee. Chociaż realnych muzyków zastąpiły ścieżki zapisane na dyskach komputerów, występy efektownie łączyły technikę cyfrową z regularnym didżejskim setem i wizualizacjami. Rok 2004 spędzili na objeżdżaniu świata ze szczegółowo dopracowanymi pokazami, obliczonymi na komercyjny sukces. Sesja została niemiłosiernie wyeksploatowana do samego końca czteropłytowym zbiorem bonusowych utworów i różnych wersji remiksów prawie wszystkich nagrań, wykonanych przez znajomych. Tymczasem UNKLE zaszył się w pustynnym studiu Joshua Tree pod Los Angeles, należącym do nadwornego producenta rockowych purystów z Queens Of The Stone Age – Chrisa Gossa. To on miał decydujące zdanie przy doborze nowej paczki Lavelle’a. Brzmienie wykreowali: Josh Homme, Gavin Clark (Clayhill), członkowie zespołów The Duke Spirit i Autolux, Ian Astbury (wokalista The Cult) oraz nieodstępni przyjaciele – 3D i File, który tym razem przyjął jedynie posadę wokalisty obok debiutującego w tej roli Jamesa.
Rok 2007 Lavelle przywitał z ukończonym w Londynie trzecim albumem UNKLE. Jego artystyczne wypowiedzi z płyty na płytę stają się coraz bardziej dramatyczne i metaforyczne, zataczają parabolę nad skomplikowanym światem mrocznych przeżyć i przemyśleń, psychicznych potyczek na rozległej palecie ludzkich charakterów, wewnętrznej walce ze sobą i przeciwko innym ludziom, w bezpardonowej erze wojen. Muzycznie płyta najbardziej ze wszystkich przystaje do głównego nurtu odradzającej się rockowej popkultury, jest wyjątkowo subtelnie wysmakowana, ale przepełniona niepokojącymi melodiami i emocjami oraz ostrymi gitarowymi riffami, tworzącymi niemal apokaliptyczną atmosferę.
Co ciekawe, w życiu prywatnym James jest szczęśliwym ojcem po trzydziestce, który wreszcie szuka statecznego miejsca dla swojej rodziny. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie szukał dodatkowo kolejnych wyzwań z głową pełną pomysłów. Otworzył w Londynie nowy label Surrender All, skupiający pod swoimi skrzydłami biuro, rozbudowane studio nagraniowe i markę odzieży dostępnej w Anglii i Singapurze, gdzie konstruowane są wzory. Marzy o ruchomej galerii, przemierzającej co tydzień kolejne światowe metropolie, w której osobiście serwowałby muzykę z płyt, a wystawy sztuki łączyłyby się ze sprzedażą ubrań etykiety Surrender.
Jego aktualne przesłanie brzmi: „Poddaj się życiu, nie walcz z nim, poświęć mu wszystko.” SURRENDER ALL !
tekst: Tomek Sosnowski 2007
niestety zgadzam się z autorem bloga, nowa płyta „Kingsów” nie powala tylko powiela utarte schematy, ścieżki dźwiękowe…; wielka szkoda, bo zapowiadali się całkiem dobrze;
natomiast bardzo ciekawym zjawiskiem muzycznym, choć nie tak mocno promowanym przez media, jest album wrocławskiej grupy Mikromusic; sova daje radę i pozostaje inna od poprzednich płyt tego zespołu; polecam wieczorem rozsiąść się w fotelu i skosztować dźwięków, wtedy smakują najlepiej
http://www.youtube.com/watch?v=ngNiFk8ZUyw
„Do szału” to doprowadzają mnie takie recenzje jak ta. Pan Bóg skarał ciebie Bartku pychą i otumanieniem. Po co zabierasz się za recenzowanie muzy, której nie lubisz? Kiedyś MACHINA chwaliła się 150 recenzjami płytowymi, każdy dział komentował fachowiec, później nastąpiła „reorganizacja”, recenzji było prawie tyle samo, tylko pod 9/10 z nich podpisał się redaktor naczelny… I przestałem kupować MACHINĘ.
KOL. Każdy meloman ma jakieś początki swoich zachwytów, poszukiwań. Chwała chłopakom z Nashville, żę grają swój emo-country-rock coraz melodyjniej, Caleb śpiewa dojrzalej, pewniej, mocniej. Świat dzięki KOL jest lepszy. I wcale nie czuję dyskomfortu, gdy po szaleństwie „Come Around Sundown” posłucham Bacha Anderszewskiego…
@haze –> A propos „muzy, której nie lubisz”: otwórz sobie „Przekrój” z 2003 roku (albo zajrzyj tutaj: http://www.przekroj.pl/kultura_muzyka_recenzje_artykul,5015.html). Nawet polski wydawca KOL zdziwił się wtedy, że poświęcamy recenzję numeru debiutowi jakiejś mało znanej kapeli. Pan Bóg na pewno ma powody, żeby mnie za coś skarać, może nawet pychą i otumanieniem, ale tu… kulą w płot, mój drogi.
Żadną kulą w płot. Twoje słowa antagonizują niepotrzebnie cudowny świat muzyki. „Bóg mnie skarał” to określenie, które mnie zbulwersowało, dlatego parafrazowałem je na potrzebę swego komentarza, nie ośmieliłbym się tak Tobie napisać sam od siebie. To wpaniałe, że KOL ma np. 100 milionów wyświetleń na youtube, jest szansa, że poszukiwania tych młodych słuchaczy na KOL się nie skończą, że po prostu nie zasugerują się wypowiedziami w stylu „Bóg pokarał nas” taką muzyką. To skandal moim zdaniem i tego zdania nie zmienię. Tym bardziej, że jestem słuchaczem Twoich audycji i czytelnikiem Twoich recenzji. A props KOL z 2003 i KOL z 2010, mam dokładnie odwrotne odczucia, chłopcy poduczyli się, okrzepli, piszą lepsze kompozycje i mają lepiej opanowany warsztat. I trafiają ludziom do serca, co wcale nie jest łatwe. Dla mnie to tacy dzisiejsi spadkobiercy faceta o pseudonimie The Boss.
Mimo wszystko pozdrawiam, licząc na wiekszą empatię u kolegi redaktora.
@haze –> Masz pełną empatię z mojej strony. Ale nie dość, że nie napisałem złego słowa o słuchaczach współczesnego KOL, tylko wyraziłem własne uczucia w stosunku do zespołu, który przynosi mnie – jako słuchaczowi – zawód, to jeszcze starałem się obrócić to w żart. Poza tym tam jest „mnie”. A nie „nas” pokarał. Jeśli uraziłem Twoje uczucia religijne, bo np. obstajesz przy wizji Boga nieingerującego w otaczający nas świat (Kalwin głosił coś takiego, jak mi się zdaje), to zupełnie inna sprawa. Ale po prostu napisz, że o to chodzi. Pozdrawiam serdecznie.
Zdecydowanie obstaję w wizję Boga nie ingerującego… :-). I mam nadzieję, że mój proboszcz tego nie przeczyta… :-0.
KOL to nie są wirtuozi na miarę The Police, U-2, ale chyba też w rock and rollu o to nie chodzi. Nie mają ambicji wyznaczania nowych trendów. Mógłbym tutaj wymienić tuzin wykonawców ostatnich lat, których popularności, tudzież pochlebnych, „fachowych” recenzji w żaden sposób wytłumaczyć sobie nie potrafię. Już dawno pogodziłem się z faktem, że moje ulubione płyty otwierają drugą, trzecią setkę „najlepszych według…” kogoś tam, a z kolei otwierają te rankingi rzeczy, których nawet za darmo nie wezmę, bo szkoda czasu. Z wiekiem natomiast przyszła powściągliwość wobec oceniania tego, co mnie na dzień dzisiejszy po prostu nie bierze.
“Come Around Sundown” powstało w biegu, w trasie, pisane w autokarach, pokojach hotelowych, pomiędzy koncertami, niewymuszone, spontaniczne, chyba lekko przesłodzone w studio nagraniowym, ale brzmiące świeżo, ekstatycznie, lubię tą emfazę, i to mnie w rocku bierze.
Dużo dobrej muzyki w nowym roku, oby był ciekawszy. Na razie tyle. Dzięki i pozdrawiam.
nie bronię opinii Bartka, o tej płycie, czasami również mam zupełnie odmienne poglądy niż Szanowny Moderator, np. w kwestii prawdziwej audiofilii.
ale krótka notka:
„Czasem Diabeł podpowiada: napisz tu o czymś naprawdę popularnym, zdobędziesz komentarze, klikalność i rozgłos. Sięgnąłem więc po album “Come Around Sundown” lubianego przeze mnie kiedyś zespołu Kings Of Leon, cieszącego się coraz większą popularnością, rozgłosem oraz numerem jeden na liście OLiS.
I Pan Bóg mnie skarał.”
powinna być ZROZUMIAŁA dla każdego, kto uczył się w szkole języka polskiego. dla mnie wynika z niej, że autor chciał zrecenzować płytę zespołu, który cieszy się uznaniem dużej rzeszy fanów i którego album kiedyś rekomendował (i lubił), a zawiódł się osobiście, indywidualnie, według swojego gust na krążku „Come Around Sundown”. wszystko bardzo dowcipnie napisane.
@haze:
nie można mieć pretensji do Autora, że swoim autorytetem w opiniotwórczych kręgach muzycznych, nie podbudowuje wartości albumu Kings Of Leon. świadczy to tylko o niezależności jego gustu od opinii innych „decydentów”, co tylko, moim zdaniem, zapisuje się na plus i ,dla mnie, zwiększa wiarygodność Bartka Chacińskiego jako „niezależnego” dziennikarza.
kiedyś, pracując jako redaktor Magazynu Laif, spierałem się z kolegą przy pierwszych nagraniach LCD Soundsystem, np. „Losing My Edge” na kompilacji z wytwórni Output z 2003 roku. mówiłem, że to będzie „duża rzecz”, a kolega był sceptyczny.
podsumował to zdaniem: „jedni lubią parówki, a drudzy parówkową”, odnośnie tzw. „muzyki rozrywkowej, popularnej”. istota sprawy, acz mocno podana.
to wszystko.
Kolego Sosnowski, kolega Moderator nie pierwszą produkcję KOL bardzo dowcipnie sprowadził do parteru, nie bardzo udowadniając czym sobie zasłużyła. 4/10 i styl… No dobra, może „skandal” to za mocne słowo, ale po prostu ta muzyka nie zasłużyła na takie jej potraktowanie. Zresztą, wytłumaczyliśmy to sobie z kolegą Redaktorem-Moderatorem i jest wszystko ok. Gdyby iść dalej, zagłębić się w istotę ocen i recenzji, nie starczyłoby nam czasu na samo słuchanie… Któż może udowodnić i przekonać, że Demdike Stare to 8/10, a KOL to 4/10, skoro to dwa odmienne krajobrazy muzyczne? Gdyby ktoś zamknął mnie w pokoju z laptopem i odpowiednim oprogramowaniem, pod groźbą śmierci stworzyłbym nawet więcej płyt niż Demdike Stare w 2010 roku… 🙂 ( pewnie niewiele im ustepujących… chachacha), ale nie zaśpiewałbym ani ćwierć nuty tak jak Celeb, nigdy, nie potrafię.
@haze:
ok. co do KOL nawet nie polemizuję, płyta ładna, ale to nie moja działka muzyczna. nie mogę powiedzieć, że wartościowa, bo mnie osobiście nie wzbogaca. DS muszę posłuchać, zatrzymać się nad albumem, bo przy goleniu pewnie bym się zaciął. DS za to w słoneczne lato mogliby ściągnąć na moją głowę czarne chmury. o każdej porze mógłbym słuchać Birda Parkera, ale ktoś równie dobrze może powiedzieć, że jego jazz jest staroświecki, ciężki i źle nagrany, choć takie były realia zapisu dźwięku lat 40-tych… itd.
dzięki za lepsze przybliżenie w czym rzecz i, że wytłumaczone. nie wnikam dalej, ale nie wiedziałem dlaczego nagle rozpętała się lekka burza na tę notkę. teraz akurat. AMEN 😉
Nie mogę nie zareagować na cudowne brzmienie saksofonu Charliego. Miejmy nadzieję, że wkrotce ktoś zrobi z nim to, co zrobił Steven Wilson z nagraniami King Crimson: dla mnie „Avatar” to pryszcz w porównianiu ze stereo mix! No, albo przynajmniej to, co zrobiono z nagraniami geniusza nad geniusze… Józefa Hofmanna… Pozdro.