Typowo nietypowy typ

Pytanie, ile razy należy przesłuchać płytę, żeby mieć o niej jakieś pojęcie, pada dość często. Rzadziej pojawia się równie ważne (moim zdaniem) pytanie, ile razy słuchać płyty, żeby jeszcze mieć jakiś dystans i świeżość podejścia. I żeby się jeszcze chciało o niej pisać. Sam ze względu na długie godziny w domowym trybie stand-by przesłuchałem nowego Yvesa Tumora tyle razy, że mam wrażenie obcowania z albumem sprzed roku. Dawno opisanym, na swój sposób już prawie klasycznym. Tymczasem ten pełen czystej euforii, nieprawdopodobnie eklektyczny, szalony, melodyjny, psychodeliczny, glam-rockowy album nowej ery ukazał się dokładnie 12 dni temu i nie zdążył jeszcze pewnie (zakładając duże problemy dystrybucyjne) dojechać w wersji fizycznej do większości sklepów z płytami, nie ma go nawet u polskiego dystrybutora. 

Wyczytałem gdzieś, że Tumor – Amerykanin długo mieszkający w Europie, ostatnio chyba we Włoszech, a zarazem przybysz ze sceny eksperymentalnej, który ląduje właśnie w mainstreamie – jest jednym z najbardziej nietypowych artystów swojego pokolenia. Powiedziałbym, że jest dokładnie odwrotnie: jest najbardziej typowym artystą pokolenia. Ale ciągle wyjątkowym. Jego wewnętrzny eklektyzm i zmiany stylu idące za zmianami wizerunku czy pseudonimów idealnie wyrażają ducha czasu, gdy każdy chciałby być jak Bowie. Na nowym albumie Tumor potrafi brzmieć jak The Cure, a za chwilę zamieniać się w Prince’a (końcówka płyty). Nikt mi nie udowodni, że te dwa światy były u zarania blisko siebie. Były tak daleko, jak to tylko możliwe – poza przypadkową bliskością na listach przebojów. Tymczasem z punktu widzenia albumu Tumora należą do tej samej galaktyki, stylistycznie są podobnie przegięte, ale bez wyśmiewania i bez utraty koncentracji na misternych elementach aranżacji. Ani na moment. No i ostatecznie spójne. Może to perspektywa czasowa robi takie rzeczy z muzyką? Oczywiście z dzisiejszych artystów najprostszym skojarzeniem jest Ariel Pink, choć to – mimo podobnej stylistyki – nieco inne źródła. 

Singlowy Gospel for a New Century – z pewnością jeden z lepszych utworów tego roku – brzmi jak jeszcze bardziej ekwilibrystyczne zestawienie: Lenny Kravitz gościnnie u The Avalanches. Co teoretycznie powinno odrzucać jak połączenie ciastka ze śledziem (tu proszę wrzucić odstraszające was zestawienie kulinarne), ale nie odrzuca ani trochę, zlepione estetyką muzycznego freaka, którego każda kolejna płyta przypomina wszystko, tylko nie tę poprzednią. Sample ze starego koreańskiego popu przechodzą tu płynnie w sample ze starego prog- i hard-rocka, z Uriah Heep w znakomitym Kerosene! – takiej partii wokalnej jak w Kerosene! nie powstydziłyby się Cyndi Lauper czy Stevie Nicks (tutaj świetna Diana Gordon). Na samplach się nie kończy, na Heaven… dostajemy mnóstwo dogranych partii instrumentów, album ma zdecydowanie bardziej żywe, rockowe brzmienie niż znakomite Safe in the Hand of Love sprzed dwóch lat. Na tamtej płycie (z rocznej czołówki Polifonii) słychać było raczej elektronikę, no i jeszcze wpływy sceny industrialnej, które tu pojawiają się bardzo rzadko – choć są to momenty znamienne i pięknie zaskakujące, jak dzikie syntezatorowe pulsacje w Medicine Burn. To jeden z moich ulubionych fragmentów tej płyty. To Throbbing Gristle, na które powoływał się wielokrotnie autor albumu, nigdy nie było bliżej łamów „Tylko Rocka”.  

Taka jest cała ta płyta – znakomita w całości, jeszcze lepsza w szczegółach. Oczywiście, wielokrotne odsłuchy przynoszą pewne zmęczenie, ale też spokój – w tym wypadku dotyczący ponownego spotkania z tą płytą w zestawieniu najlepszych albumów roku. 

YVES TUMOR Heaven to a Tortured Mind, Warp 2020, 8-9/10