10 ostatnich płyt roku
Pora roku taka, że można powoli przejść do… jeszcze nie podsumowań, ale na pewno do remanentów, czyli selekcjonowania tego, co zostało nieopisane. A to cały czas – nawet przy wysokim tempie produkcji notek na Polifonii – większość tytułów. Ten wstęp to oczywiście zwykły zapychacz, który pozwoli stworzyć odrobinę dramaturgii. Poniżej dziesięć płyt, które jeszcze warto sobie przypomnieć albo nadrobić. Kolejność całkowicie alfabetyczna, wybór zupełnie nieprzypadkowy.
BNNT Middle West, Instant Classic 2019, 7/10
Z trudem dało się w roku 2019 nadążyć za duetem BNNT przepakowanym w wizje różnych zaproszonych artystów, czyli pięciopłytową serią Multiverse, o której wspominałem tutaj), a tu jeszcze opublikowali pod koniec roku nowy album Middle West. Ascetyczny – choć nagrany z udziałem gości (Jaśmina Polak z Nowego Teatru, bracka Rychliccy) – i intensywny. Prosty pod względem koncepcji, bieżący jak gazeta pod względem atmosfery i problematyki, literacki (wykorzystuje w warstwie lirycznej poezję Atheny Farrokhzad, Szwedki o irańskich korzeniach). Kompletny jako koncept, ale pozostawiający, mam wrażenie, mniej miejsca na żywiołowe granie – bo nawet w momentach najbardziej ekspresyjnych Middle West wydaje się starannie zaplanowany. Zdecydowanie na tę listę, choć tu go akurat nie ma.
THE COMET IS COMING The Afterlife, Impulse! 2019, 8/10
Inaczej niż w powyższym przykładzie opowiedziana dekadencja. Darowałem sobie pod koniec roku pisanie o tym albumie, bo przecież jakieś osiem miesięcy wcześniej recenzowałem poprzedni. A The Afterlife spełnia wszelkie definicyjne wymogi LP, choć jest klasyfikowane jako epka. I choć z założenia jest zestawem odrzutów, utrzymuje poziom nie gorszy niż Trust in the Lifeforce…, potwierdzając też przy okazji wszystko, co już pisałem o uniwersalności i otwartości tej formuły grania tego tria Shabaki Hutchingsa, która wychodzi daleko poza jazz, w stronę spiritual space rocka, zarazem nie trafiając na żadną z mocno wydeptanych dróg. Świetny wokalno-instrumentalny utwór z Joshuą Idehenem z przyjemnością doklejam do listy ulubionych utworów roku.
DEATHPROD Occulting Disk, Smalltown Supersound 2019, 6-7/10
Od czasu wydania Morals and Dogma (kto nie zna, powinien się zainteresować) minęła cała epoka. Estetyka posępnego, brutalnego dark ambientu trochę się wytarła i spowszedniała, ale Helge Sten działający znów pod solowym szyldem Deathprod operuje brzmieniem po mistrzowsku i warto posłuchać już nawet dla samej technicznej strony zjawiska. Święta nie były może najlepszym momentem do słuchania, ale perspektywę nadchodzącego nowego roku Occulting Disk oddaje – śmiem przewidywać – znakomicie. Pewnym bonusem dla posiadaczy fizycznego wydania będzie słowo wstępne autorstwa Willa Oldhama.
DUSTER Duster, Muddguts 2019, 8/10
Nie było w tym roku nowej płyty Tame Impala, nie było nowego Low, ani nawet nowego albumu Dungen. Środka ciężkości między tymi konwencjami – powolnym, oszczędnym, nawet surowym graniem i wysyconą słonecznym blaskiem psychodelią – szuka grupa Duster z San Jose na swoim trzecim, a pierwszym od 19 lat (!) albumie. I to szuka z efektami imponującymi, zaskakującymi klasą, choć zarazem potwornie ponurymi. Gorzkie to słońce, znikąd nadziei. Wokale schowane głęboko, sztosowe fragmenty rozsiane po albumie, jakby zespół chciał, żeby ich odkrywanie zajęło kolejnych 19 lat, ale tych, którzy podsumowania roku już dawno przygotowali, i tak jakoś niespecjalnie mi żal.
HARRY STYLES Fine Line, Erskine 2019, 7/10
Drugi album brytyjskiego aktora i wokalisty wydany został złośliwie w takim momencie roku, gdy zestawienia były już gotowe. Złośliwie dlatego, że jest lepszy niż wydany dwa lata temu debiut Harry’ego Stylesa, a niewiele było w tym roku w popowym mainstreamie zdominowanym przez kobiety roku przykładów tak sensownego podejścia i do konwencji, i do formy albumu jako rozwijającego się zestawu niemal równorzędnych kompozycji. Funkującego, z lekkim nostalgicznym twistem – i ogólnie lekkiego.
KAKOFONIUM Lochy Watykanu, Enjoy Life 2019, 7-8/10
Jedna z największych niespodzianek w tym roku to dla mnie warszawski label Enjoy Life wydający muzykę na recyklingowanych kasetach z lekcjami języków obcych – dokładnie takich, na jakie nagrywałem pierwsze płyty metalowe w latach 80. (powód ten sam – deficyt nośników). W ciągu całego roku mieli m.in. fajny materiał Kurkiewicza (już opisywałem), intrygujący, bardzo nierówny, ale świetny momentami album Jana LF Stracha, a do tego jeszcze niezłą Sierść, no i właśnie Lochy Watykanu. I akurat Kakofonium z całej tej paczki słuchałem najczęściej – ten pomysł na cyber-death-metal, doskonale kompatybilny z ośmiobitową estetyką muzyki z gier wideo, a zarazem trochę, jak dla mnie, wyśmiewający stare metalowe klisze. To tak jak z filmem Monty Python i Święty Graal – niby komedia, ale lata mijają, a wciąż pozostaje najwierniejszą relacją z poszukiwań tytułowego kielicha. Pracując przy tym popołudniami w redakcji czułem się, jakby był znowu rok 1987, a ja siedziałbym i grzecznie odrabiał lekcje przy „Metalowych torturach” w radiowej Trójce. Zupełnie poważnie – muzyka poznańskiego projektu świetnie wpływa na koncentrację.
KULPOWICZ QUARTET Expression, For Tune 2019, 7-8/10
Amerykanie mieli w tym roku urodzaj wydawanych po raz pierwszy starych sesji wybitnych jazzmanów. Nasz album stworzony w podobnym stylu – i jeśli chodzi o krajowe podwórko także podobnego kalibru – ukazał się w listopadzie. To pochodząca z 2007 r. ostatnia sesja kwartetu Sławomira Kulpowicza, który zmarł rok pół roku później. Pełna nieprawdopodobnej energii, świeżości – choć dalekie od awangardy – i ze wspaniałymi, zaraźliwymi tematami autorstwa lidera, wśród których wyróżnia się Goa Time. Dogranie partii trąbki Tomasza Dąbrowskiego – już współcześnie! – sprawdza się świetnie, studyjna praca Ryszarda Wojciula, który podjął tę ryzykowną decyzję i dokonał edycji materiału z sesji – ze 100 minut zostałą niespełna godzina. Zdecydowanie wolę ten album niż tegoroczne Rubberband Davisa.
PASZKA Rozmnóżka, Pointless Geometry 2019, 7-8/10
JULEK PLOSKI Śpie, Gin & Platonic 2019, 7-8/10
Co tu się działo na tej polskiej scenie elektronicznej, to ja nawet nie. Tym bardziej że po prostu nie nadążałem z opisem. A w tym wypadku – za chaotycznym urokiem tych dwóch albumów. Mogę na dowód pokazać notatki, w których próbowałem wymyślić jakieś sensowne hasło, które objęłoby oba te wydawnictwa – choć trudno piękno brzmień DIY Ploski (który w 2019 r. z sukcesami prowadził też label glamour) zestawić z wyskakującym ponad taneczny klubowy i pogmatwany IDM zestawem Paszki (wg wydawcy: streamuje imprezę zza drugiej strony lustra, wywróconą na lewą stronę). Oba materiały fascynujące, każdy na swój sposób, ale coś się tu dzieje i warto śledzić dalej.
PHIL MINTON, DAVID MARANHA, GERARD LEBIK Advent, Bocian 2019, 8/10
Nie wspominałem tu o świetnym występie tria Minton/Maranha/Lebik na warszawskiej Idealistic Festival – i bardzo niedobrze. Do tej pory zastanawiam się, czy lepsza wersja tego improwizowanego misterium odbyła się w stołecznym SPATiFie w tym roku, czy może w momencie nagrania – przed pięcioma laty, podczas imprezy Playback Play w Bazylice Najświętszego Serca Jezusowego na warszawskiej Pradze. Emocje, które wpuszcza swoimi wokalizami Minton w medytacyjną, dronową materię kreowaną przez Maranhę (organy) i Lebika (generatory), są zaskakujące – kreują raczej obraz dziwności, niepokoju niż grozy. Inspiracją był film Harmonie Werckmeistera Béli Tarra i Ágnes Hranitzky. Jeśli mogę więc sobie pozwolić na nietypową rekomendację – z pewnością niczego podobnego w życiu nie słyszałem. Ani na żywo, ani z płyty. W dodatku idealne na zakończenie przeglądu.
Komentarze
Czekam na zamowiony vinyl Travisa Scotta, JACKBOYS.
Fajnie jakby się jeszcze znalazły chociaż dwa słowa o najlepszym moim zdaniem tegorocznym wykopalisku archeologicznym czyli wydaniu przez mały francuski label Fou Records 4-płytowego albumu „Topographie Parisienne”, nigdy wcześniej niewydawanym nagraniu koncertów legendarnego tria Evan Parker/Derek Bailey/Han Bennink, tych samych, którzy nagrali wcześniej jeden z istotniejszych albumów w historii free impro czyli Topography of The Lungs. W przeciwieństwie np. do dobrych, ale jednak niewiele wnoszących do odbioru przeszłości nagrań kwartetu Coltrane’a ten album okazuje się pozycją znaczącą i, moim zdaniem, z miejsca staje się jednym z lepszych nagrań w bogatej historii europejskiego free impro. A poza tym to brzmi ciągle bardzo świeżo i dostarcza mnóstwo emocji – nie zawsze tak jest, że spotkanie trzech bardzo mocnych osobowości muzycznych daje tak dobry rezultat (wgl co tam ten Han wyprawia! Gra nie tylko na perkusji, ale i fortepianie, puzonie, wdaje się w pojedynki saksofonowe (?) z Parkerem i gada głupoty, fajne:)
Dzięki za miłe słowa. Tak dla ścisłości – Sławek zmarł niespełna pół roku po nagraniu
Czy jest drugi utwór na miarę Happy New Year zespołu Abba?