5 płyt, których w tym tygodniu trzeba posłuchać

Nie wolno nie doceniać fanów K-popu – tyle nauczyła nas ostatnia historia z sondą TVP Info w sprawie adopcji dzieci przez pary homoseksualne. Większość uczestników sondy była za, a telewizja nie wyemitowała wyników, tłumacząc to „kupowaniem głosów”, pojawiły się doniesienia o dalekowschodnich symbolach na profilach głosujących. Mogę to skomentować tak: otwartość społeczna oczywiście krzepi i zdumiewa, ale nie wiem, czy determinacja fanów muzyki nie krzepi i nie zdumiewa jeszcze bardziej. Chyba muszę posłuchać K-popu, żeby potwierdzić polifoniczność Polifonii. Na razie jednak pięć tytułów z tego, co najbardziej interesujące muzycznie w tym tygodniu.

ALAMEDA 5 Eurodrome, Instant Classic 2019, 7-8/10
Zacznę – w kolejności alfabetycznej – od nowej płyty Alameda 5, bardziej dla przypomnienia, bo kilka słów napisałem już w nocie dla POLITYKI. Eurodrome jest albumem z historii alternatywnej, w której Wychowany na Trójce i Trójka pod Księżycem to z grubsza to samo, a w pierwszej trójce Topu Wszech Czasów są Thela Hun Ginjeet, Back To Heldon i Vitamin C. To historia ze świata, w którym problemy europejskie – tu obecne poprzez wypowiedzi o Europie przedstawicieli różnych kultur – są ważniejsze niż lokalne. A fani Rock In Opposition stanowią konkurencyjną grupę dla fanów K-popu i są w stanie wpływać na wyniki sondaży. Krzepiące jest już to, że Eurodrome nie zawiera prostych powtórek z poprzedniej płyty kwintetowej Alamedy. A już to samo w sobie jest podejściem dość alternatywnym.

ALGORHYTHM Termomix, Alpaka 2019, 8/10
Wczoraj wrzuciłem kilka słów na temat tej płyty w podcaście Polifonia na fonii. Album, premierowo ogrywany w Gdańsku i Warszawie, wydaje się dziś bowiem idealną ilustracją tezy o przenikaniu gatunków – zapętlane frazy instrumentów dętych idealnie komponują się z tym, co robią hiphopowi i elektroniczni producenci. Szarpane linie perkusji należą do świata po J Dilli. Ta rytmiczna warstwa nagrań jest przy tym momentami cięższa niż na poprzednich płytach Algorhythmu, zespołu trębacza Emila Miszka, świeżo upieczonego laureata Fryderyka – jednego z tych bardziej zasłużonych. Cięższa, a może po prostu mocniejsza, w sposób trochę paradoksalny, bo skład się zmniejszył i zniknął z niego kontrabasista, zastąpiony przez syntetyczny bas z Mooga albo dolne rejestry pianina elektrycznego. Zarazem całość zupełnie już zboczyła ze ścieżek jazzowych na rzecz nowej muzyki pogranicza. Żeby odnaleźć poprzednie ślady na tej ścieżce, trzeba by się cofnąć do czasów Robotobiboka albo Pink Freud w okolicach Monster of Jazz. Muzycy Algorhythm posługują się tym językiem na tyle sprawnie, naturalnie i nowocześnie, że kompletnie nie widać/słychać szwów tych konwencji. Poza Miszkiem doskonale wypada Piotr Chęcki, jakby żywcem wyjęty z jakiejś londyńskiej jazzowej formacji, występujący tu w podwójnej roli – wspominałem o liniach basu – pianista Szymon Burnos, no i imponujący na tym albumie perkusista Sławek Koryzno, dzięki któremu kompozycje takie jak Baba Ganoush czy Hakuna Chakula nabierają dynamicznej siły. To najlepsza jak dotąd płyta całej tej czwórki bez sternika.
Byłoby jeszcze miło, gdyby marketing nadgonił za całą resztą i gdyby można tego posłuchać w jakichś internetowych serwisach w dniu premiery. Na razie wklejam tylko z klip z YouTube’a.

MATMOS Plastic Anniversary, Thrill Jockey 2019, 7-8/10
Ile ja lat czekałem, żeby napisać o jakiejś muzyce, że jest plastikowa, i mieć pewność, że autor się za to nie obrazi! Tutaj – jak to przy okazji konceptualnych prac duetu Matmos, z których ostatnia powstała z dźwięków pralek – wszystko było z tworzyw sztucznych. Polichlorku winylu, polietylenu, bakelitu, silikonu. Takich samplingowych eksperymentów było przez ostatnie dwie dekady co niemiara (celował w nich także choćby Matthew Herbert), sztuką jest więc pokazać, że nawet poza konceptem kryje się interesująca płyta. O tym, że byle rurka z plastiku może się stać interesującym źródłem dźwięku, przypominał u nas niedawno zespół Małe Instrumenty. I tutaj plastikowe są zarówno dęciaki, jak i instrumenty perkusyjne, a wreszcie przetworzone drgania plastiku zamieniają się w efektowne barwy syntetyczne. Początek płyty jest jeszcze dość niemrawy, trzeba się przez chwilę oswoić z tym, że plastik słabo generuje najniższe częstotliwości. Ale to wszystko pchnęło członków Matmos do kombinowania na szerszą skalę, do poszukiwania jeszcze dziwniejszych źródeł sampli (tu polecam Thermoplastic Riot Shield, gdzie niskie częstotliwości ożywają dzięki specjalnym tarczom policyjnym z masywnej pleksi), do zatrudniania instrumentalistów, którzy wnieśliby elementy swojego stylu, choćby Grega Sauniera z Deerhoof, do szukania zaskakujących rozwiązań, co w drugiej części albumu (Fanfare For Polyethylene Waste Containers!) przynosi efekty coraz bardziej imponujące. Prawdę mówiąc, dawno nie słyszałem tak wielobarwnej płyty prezentującej taką feerię brzmień. Wobec narzuconych przez duet ograniczeń to chyba komplement?

THE CINEMATIC ORCHESTRA To Believe, Ninja Tune 2019, 6-7/10
To przedsięwzięcie, na którym współczesny nu jazz wyrastał, choć trzeba przyznać, że Jason Swinscoe stopniowo wycofał się na pozycje bardziej już nu soulowe niż nu jazzowe. I bliższe muzyce filmowej, o czym zresztą świadczy liczba filmów i seriali, które wykorzystywały The Cinematic Orchestra z poprzednich płyt. Jest to logiczne, skoro Swinscoe od początku w tworzonej przez siebie muzyce pełnił rolę reżysera, a przynajmniej montażysty. W każdym razie przeszedł na pozycje tyleż ładne, co bezpieczne. Lider TCO mocno swego czasu zmienił także moje podejście do klasyki, także tej polskiej (przypomnę fragmencik z bardzo wczesnego wywiadu z JS mojego autorstwa, o samplowaniu polskich winyli z lat 60. i 70.: – Pamiętam grupę Laboratorium, ale reszta nazw i nazwisk jest dla mnie za trudna do wymówienia. To wszystko było odmienne od amerykańskiego albo brytyjskiego jazzu. Na poziomie treści muzycznej niby podobnie, ale brzmienie – zupełnie inne), ale dziś odnajduję w nim powłóczysty czar nostalgii. Sprawdza się doskonale Roots Manuva, robi wrażenie Tawiah, choć utwór Wait For Now/Leave the World to już pościelowy mainstream do kwadratu, przynajmniej w pierwszej części. Zawiódł mnie Moses Sumney, który powinien idealnie pasować w tej konwencji, a jednak ta jego subtelność z rozmachem obecnej wersji TCO, która swoje produkcje realizuje w najlepszych studiach i bez trudu sięga po orkiestrowe aranżacje, nie łączy się idealnie. Jest więc nieźle, choć mam wrażenie, że na papierze to wszystko wyglądało bardziej imponująco.

THE COMET IS COMING Trust in the Lifeforce of the Deep Mystery, Impulse! 2019, 8-9/10
Jeśli Kamasiemu Washingtonowi udało się nawrócić na saksofon i zestaw brzmień formacji jazzowych całe tabuny ludzi zamkniętych na jazz jako taki, to Shabaka Hutchings w The Comet Is Coming powinien sprowadzić do tego świata brzmieniowego całą resztę. Jego kosmiczno-rockowo-jazzowe trio oferuje stylistykę tak atrakcyjną i tak czytelną i prostą, że trzeba złej woli, żeby tego otwarcia nie zauważyć. Riffy Hutchingsa są często wręcz prostackie (nie mylić z „łatwe”, to technicznie wcale nie tożsame), dodatki mocno efekciarskie, ale syntezatorowo-perkusyjna sekcja rytmiczna prowadzi nas w to dalej z nieprawdopodobną siłą. Szczególnie perkusista Betamax – prywatnie Maxwell Hallett – wykonuje tu jakąś nieprawdopodobną robotę. Shabaka – podobnie jak Kamasi – nie uchyla się przed wchodzeniem w monumentalizm, który zatopiłby dużą część konkurencji. Tu pozostaje śmieszny i tandetny chyba tylko na poziomie tytułu płyty. Muzycznie układa się idealnie w wychodzącym z klimatów Twin Peaks Super Zodiac czy wykonywanym wspólnie ze znakomitą raperką/poetką Kate Tempest Blood of the Past. Właściwie każda potencjalna wada albumu, z precyzją rytmicznie obstukana i opukana, zamienia się w zaletę. Tylko ostatni szlif produkcji mógłby być lepszy i pozostawić jej dynamikę w nieco szerszym zakresie. W tym jednym aspekcie wychodzenie poza jazz z jego znakomitymi wzorami brzmienia nagrań naprawdę nie ma sensu.