Taaa… to nie będzie muzyka tła
Jest tylko jedna sytuacja bardziej niebezpieczna od skrzypka korzystającego z elektroniki: producent elektroniczny nagrywający album skrzypcowy. Dlatego Tomaszowi Sroczyńskiemu dałem z góry więcej czasu, podchodząc do tej płyty z dystansem i domyślając się, że pierwszy kontakt może nie być łatwy. Bo chociaż dobrze oceniałem już jego mariaż smyczkowych brzmień z samplerem (tu już czerwony alert) i bardzo mi się podobał znakomity improwizujący duet z saksofonem (moim zdaniem już sama próba zestrojenia tych dwóch instrumentów przybliża koniec świata), to nawet rachunek prawdopodobieństwa nakazywałby, że teraz się nie uda. Owszem, Sroczyński miał już na koncie płytę dla Recognition Jacka Sienkiewicza, ale tam stąpał bliżej granicy żartu. Tu jest bardziej na poważnie i może przesłuchałem o raz za dużo, ale poważnie mi się spodobało.
Wydawca zachwala to jako ucieczkę od sformatowanej banalności częstej na dzisiejszej scenie elektronicznej. I jest to niewątpliwie niezła ucieczka, bo rzecz wydaje się na tle konkurencji tak oryginalna, że nieporównywalna z niczym, przynajmniej nie wprost. Stosunkowo łatwo tu jeszcze opisać lekko rozklekotaną rytmikę – jako mieszaninę Detroit, Burnta Friedmanna i sceny wonky. Pewna natarczywość linii perkusyjnych i rytmicznie atakujących słuchacza zaskakujących dodatków powoduje, że nie będzie to muzyka tła. A zarazem użytkowej muzyki do tańca też z tego nie będzie. Nie ułatwiają też wszystkiego dość skomplikowane harmonie wprowadzane przez przetworzone skrzypce, głosy czy gitary. Te brzmią już bardziej jak dołączyła się Laurie Anderson, momentami może nawet Art Of Noise. Jakiś rodzaj wybujałej wyobraźni (albo nerwicy natręctw) każe autorowi przeskakiwać z kameralnego (i tu akurat dość żartobliwego) fletowego Nia Nia Nia Nia do łapiącego jakiś soulowy flow With Teddy Bear. Z czegoś takiego byłby po lekkiej obróbce podkład hiphopowy roku. Jak gdyby chciał się popisać, pokazując szerokość i możliwości tego zbudowanego przez siebie świata.
Trzeba się oswoić z tą muzyką, żeby ją w pełni docenić, trzeba mieć dla niej czas i pozwolić jej wyjść z tła, żeby docenić jej lekkość i subtelną wirtuozerię (to jest to słowo, które pewnie wymyślono dla skrzypków) – choćby w tytułowym Ajulella, gdzie skrzypce dialogują z bogatą linią perkusyjną. I gdzie niby mamy do czynienia z muzyką opartą na repetycjach, ale ani przez chwilę nie pozostajemy w tym samym miejscu.
Ilekroć więc skrzypek sięga po komputer, gdzieś na świecie ginie mały kotek. Ilekroć jednak robi to tak jak autor tej muzyki, gdzieś na świecie ktoś dostaje kota na jej punkcie.
To jest początek letniej serii oryginałów i wynalazków na Polifonii. Niektóre z tych tekstów zostały napisane wcześniej, ale fakt, że płyty są mało znane, dobrze utrzymuje aktualność. Dzięki, że tu zaglądacie. Ja być może chwilowo nie mogę, więc nie odpowiadam na pytania. Ale sprawdźcie jutro.
SROCZYŃSKI Ajulella, Recognition 2018, 7-8/10
Komentarze
Cieszę się na nowy cykl, Bartku, super sprawa 🙂 I miłych wakacji!
A co do powyższej płyty – ja wcześniej spróbowałem raz i mi nie podeszła, ale może jak spróbuję jeszcze raz czy dwa, to zaiskrzy jak u Ciebie.