Dwa duety bez trudu

Słucham Sroczyńskiego z Pospieszalskim. Właściwie słucham cały dzień, bo to się i w nastrój dobrze wpisuje (pod każdym względem – warunki pogodowe, ostatnie wydarzenia itd.), i przy okazji nie drażni banałem. Pierwszego znam z zeszłorocznego duetu z Mazzollem, który dobrze wyceniłem w swoim płytowym podsumowaniu. Drugiego z kolei dobrze wyceniłem w podsumowaniu o rok wcześniejszym, jako muzyka kwintetu Wojtka Mazolewskiego. Te komplementy mogę teraz spokojnie przenieść na album ich duetu.

„Bareness” to na dziś ideał, bo jest zarazem płytą lekką i wymagającą. Lekką brzmieniowo, bo nie usłyszycie tutaj dzikich improwizacji, jakiegoś niekontrolowanego dźwiękowego ataku. Wymagającą, bo od z punktu „A” do „J” (tak nazywają się poszczególne utwory), a potem do tytułowego „Barness” nie poprowadzi was żadna zgrabna melodyjka pociągnięta na czterech akordach. Saksofon i klarnet Pospieszalskiego i skrzypce (i sampler) Sroczyńskiego będą się po drodze mijać parokrotnie, mutować, emitować dźwięki nietypowe pod względem barwy, a ich autorzy nawiązywać do sonoryzmu („G”), albo płynnie przechodzić do skal kojarzących się z muzyką ludową („C”). Te improwizacje, częściowo nagrane w warszawskim kościele Nawiedzenia NMP na Nowym Mieście, będą się zapętlać (a do tego dochodzą jeszcze naturalne pogłosy z miejsca nagrań), dzięki późniejszej obróbce studyjnej i przeobrażać na chwilę w pełną nabożeństwa muzykę repetytywną („F”, „Bareness”). Nawiązywać do muzyki klasycznej („E”), spiętrzać w aranżacji partie różnych instrumentów („A”), albo delikatnie ogrywać schemat dynamiczny charakterystyczny dla post-rocka („utwór tytułowy”). Wśród wyróżniających się utworów znajdzie się „C”, który brzmi jak nieustający początek, niekończąca się obietnica, i tak odchodzi, o dziwo bez poczucia wielkiego niespełnienia. W „D” popis daje Pospieszalski, który atakuje technikami oddechowymi dziś regularnie używanymi choćby przez Colina Stetsona. „Bareness” i „A” spinają całość świetną klamrą najlepszych utworów na płycie. Bo jedyne, do czego na upartego można się przyczepić to jest to, że te miniatury w środkowej części albumu – choć bardzo różnorodne – są w większości delikatniejsze i mniej konkretne niż ta klamra. Choć przy okazji także nie są natrętne, a to zaleta, jeśli jak ja chcielibyście tego słuchać przez całe przedpołudnie non-stop. Dla mnie był to czas bardzo mile spędzony.

TOMASZ SROCZYŃSKI, MAREK POSPIESZALSKI „Bareness”
Requiem 2014
Trzeba posłuchać: „A”, „C”, a przede wszystkim „Bareness”.

Druga płyta to duet ojca i syna z długiego łańcucha malijskiej generacji mistrzów kory. Toumaniego Diabaté liczne współprace z głośnymi zachodnimi postaciami (Damon Albarn, Bjork) uczyniły zapewne najszerzej znanym wirtuozem tego instrumentu w historii, ale w Afryce olbrzymie znaczenie miał jego nieżyjący już ojciec Sidiki, którego imię nosi dziś także syn Toumaniego. I właśnie z Sidikim juniorem Toumani nagrał – pod opieką niezmordowanego Nicka Golda oraz Lucy Duran – płytę pełną tej szczególnej dworskiej elegancji, jaką zawsze przynoszą pełne ornamentów partie kory. Album „Toumani & Sidiki” kojarzy mi się płytą „New Ancient Strings” nagraną kilkanaście lat temu przez Toumaniego Diabaté w duecie z Ballaké Sissoko. Ta sama swoboda, tyle że tu mamy większą koncentrację na dialogu i popisach przedstawicieli dwóch pokoleń. Potoki dźwięków Toumaniego bardziej słychać w lewym kanale, bardziej rytmiczną grę Sidikiego w prawym. Większość utworów – poza skomponowaną specjalnie na ten album „Lampedusą” odnoszącą się w inspiracjach oczywiście do tragedii afrykańskich uciekinierów do Europy – to tradycyjne utwory malijskich griotów. Pozbawione atonalności, doskonale harmonijne i ciepłe, wydają się w tej wersji przeciwieństwem opisywanej wyżej płyty polskiego duetu. Jest jednak cecha wspólna: Na obu zupełnie nie słychać trudu ani znoju. No i obie spełniają te nadzieje, które się wiązały z ich premierą – w wypadku Toumaniego to najlepsza płyta od lat.

TOUMANI DIABATE, SIDIKI DIABATE „Toumani & Sidiki”
World Circuit 2014
Trzeba posłuchać: „Rachid Ouiguini”, „Lampedusa”.