Raperzy nie płaczą?

Choć oczywiście byli już jacyś Kendrickowie czy Eminemowie płaczący przed mikrofonem, choć jest ten soulowy i bluesowy pierwiastek w rapie, to jakoś najczęściej kojarzy się on z twardzielami. Tymczasem emocji w rapie jest ostatnio niemało, i w kraju, i za granicą. Częściej też gwiazdy gatunku nie wstydzą się płaczu w sytuacjach publicznych. Dziś o takich dość emocjonalnych i na pewno bardzo zaangażowanych płytach, bo trzy opisane dziś pokrótce hiphopowe wydawnictwa – tym razem zagraniczne – te kryteria spełniają.

SABA Care For Me, Saba Pivot 2018, 7/10
Młodziutki raper i producent z Chicago, prywatnie Tahj Malik Chandler, to jeden z liderów tegorocznych statystyk Rate Your Music i nowy ulubieniec Pitchforka, zbiera też gdzie indziej świetne recenzje, choć może być z niego taki hiphopowy ekwiwalent The Weekend: zapowiadało się gorzko, ale wychodzi całkiem dużo cukru. Płyta jest zresztą koniec końców brzmieniowo dość gładka i popowa. Z drugiej strony – cóż to jest za biegły technicznie raper, jaki ma niesamowity słuch, zręczność, jak potrafi sobie konstruować te proste w sumie beaty z akustycznymi akcentami (trąbka, niezłe bębny, czasem gitara, a nawet skrzypce), by podążać emocjonalnie za linijkami tekstu, podbijać ich siłę (Prom/King wydaje się najbardziej oczywistym przykładem). Saba pokazuje sporo cech, których ostatnio jakoś nie mogę znaleźć u polskich raperów – no bo gdzie? Bitamina co najwyżej. Saba to również regularny współpracownik Chance The Rappera (ten pojawia się tu jako gość w bardzo dobrym Logout o ułudzie popularności w social mediach), tutaj miał do przekazania mnóstwo emocji związanych ze śmiercią dźgniętego na ulicy nożem kuzyna. Choć te emocje są jednak przetworzone w manierze soulu/R&B, powściągnięte z leniwą elegancją, bez przekraczania granicy płaczu czy emo-wokaliz w (bardzo oszczędnie tu dawkowanym) autotune, ale też bez jakiegoś naprawdę szarpiącego nerwy momentu, jakim było – pewnie nie tylko dla mnie – choćby klasyczne już u Lamara.

LOJII Lofeye, Youngbloods 2018, 7-8/10
Rapowy zimnofalowiec spod znaku ASP/Unsound (ta etykietka jest poważnie tak dobra, że zamierzam jej używać częściej), czyli ponury, minimalistyczny hip hop, czasem na postpunkowych prefabrykatach – przytłumionych szarpnięciach basu, ambientach przetworzonych przez pogłosy – czasem na rytmach z klasycznych automatów perkusyjnych, momentami też zdradzający w groove’ach lekką słabość do trip-hopu. Czasem, jak w Six9, brawurowo łączący wszystkie te wpływy. Trochę „synoski”, ale zamiast brzmienia VHS mamy tu brzmienie HD, klarowne, precyzyjne, bardzo dobrze nagrane beaty różnych producentów, najczęściej Headprize’a i Thooka, choć to jeden ze starszych utworów, opublikowany już przed kilku laty mroczny No Ebola (prod. NiceGuyxVinny) wydaje się najatrakcyjniejszy, przynajmniej na początek. Dostępny tylko w cyfrowej wersji, niezły Colour to z kolei wejście w abstract hip hop przełomu wieków. Biorąc pod uwagę tę rozmaitość, a zarazem powściągliwość beatów (która podkreśla tytuł Lofeye), duży ciężar spoczywa tu na barkach samego filadelfijskiego MC, któremu rytmicznie trudno coś zarzucić, jednak pozwala sobie na mocniejszą ekspresję dopiero pod koniec płyty – w Run It Down i Reignfall. Pytanie tylko, czy ta ekspresyjna, wpadająca znów w raperskie emo formuła w ogóle mu pasuje. Mimo tej akcji charytatywnej wokół No Ebola (była zbiórka na rzecz ofiar choroby w Sierra Leone i Liberii) trzeba powiedzieć, że Lojii – którego czytelnicy Polifonii mogą pamiętać też z niedawnego występu na płycie The Skull Eclipses – miewał momenty mocniejszego niż tu zaangażowania społecznego, choćby na zeszłorocznym duecie z producentem Swarvym o wymownym tytule Due Rent. Skądinąd – jak różne są to stylistycznie wydawnictwa! Tak czy inaczej – warto obserwować, ja przynajmniej zamierzam wracać do tego albumu.

J. COLE KOD, Dreamville/Roc Nation 2018, 6-7/10
Trudno nadążyć za tymi najbardziej znanymi raperami – album J. Cole’a, nagrany ponoć w dwa tygodnie, pojawił się bez większych zapowiedzi i sam go zignorowałem na liście kwietniowych premier. I niby może opinia gościa z tygodnika opinii mało się liczy, ale wypowiedział się nawet Alexis Petridis, a płyta KOD jest dość łatwa do przedstawienia – jako concept-album o wyrywaniu się ze świata nałogów, narkotyków, środków polepszających nastrój (Xanax) i nie tylko. Bo mimo że zdecydowanie nie chodzi tu o Komitet Obrony Demokracji, nie sposób odmówić Cole’owi zaangażowania. W istocie jest ono nawet przesadnie duże. Te wszystkie dość pretensjonalne rozwinięcia tytułowego skrótu („King Overdose” albo „Kings On Drugs”), ta fiksacja na pouczaniu – to wszystko sprawia, że przyjemny, melancholijny charakter tej płyty w drugiej części zaczyna ciążyć i nużyć – dla mnie to, co najlepsze kończy się w The Cut Off z wokalami kiLL Edwarda, czyli alter ego Cole’a (sam wystąpił u siebie na featuringu), no może na ATM, przy którym mógłby przybić żółwika z Taco i Quebo. Żółwik ze względu na temat, nie styl, bo Cole – tworzący w większości swoje podkłady – toczy raczej wojnę podjazdową z nowymi tendencjami w rapie. Konstruuje tu beaty dość tradycyjne, lekko jazzujące, z rzadka (Kevin’s Heart z cykającymi talerzami) nawiązujące do tego, co dziś modne. Najbardziej emo jest w okolicy Once an Addict o mamie-alkoholiczce. Płakać nie płacze, ale w końcu – tak przypomnę – to J. Cole na początku kariery błysnął czymś, co się wydaje dziś raperskim odpowiednikiem Boys Don’t Cry Cure’ów, czyli Can’t Cry z linijką Real niggas don’t cry. Pod tym względem białasy lepsze, piszą wiersze lżejsze niż powietrze, ale za to bez kasy. Tymczasem J. Cole wydał zapewne jeden z bestsellerów roku, przynajmniej w Ameryce – świadczą o tym już osiągi streamingowe płyty. Mnie na razie wystarczyło kilka odsłuchów, ale zdecydowanie nie mam problemu z tym, by takie płyty odnosiły komercyjny sukces.