Kobiety czekają na kobiety
Kobiety u nas rządzą – przynajmniej w tych pierwszych tygodniach nowego roku. Nie chodzi tylko o celne materiały pod hasłem „Przy kawie o sprawie”, wyśmiewające męskie rozmowy publicystów o tym, co powinny kobiety, a czego nie. Kobiety rządzą u nas pod względem oferty muzycznej, co postaram się dziś udowodnić. Nie lubię zaraz układać fal ze wszystkiego, co się wydaje, ale trzeba być ślepym, żeby nie zauważyć chociaż pewnego zbiegu okoliczności: w niedawnym plebiscycie „GW” Sanki w finałowej dziesiątce płeć żeńska dominowała, a topowa trójka (Rosalie., MIN T i Pola Rise) to już same kobiety. Wśród premier pojawiają się częściowo te same imiona i nazwiska. A teraz jeszcze doszły do tego dwa albumy: tydzień temu nowe Drekoty, czyli nagrana w nowym składzie płyta kobiecego tria Oli Rzepki, a teraz pierwsza solówka Barbary Wrońskiej, w której ta wybija się na niezależność zarówno od kolegów z Pustek, jak i od siostry z Ballad i Romansów. Tylko – zapytam prowokacyjnie – czy kobiety to kupią?
O męskie zainteresowanie jakoś szczególnie się nie boję. Jedno i drugie zjawisko wyrasta ze sceny alternatywnej, na której proporcje płciowe (ubolewam) są dalekie od 50:50. Przeczytałem dotąd kilka recenzji obu tych płyt – wszystkie autorstwa mężczyzn (i tylko jedna Agnieszka Szydłowska w tym tygodniu opowiada głównie o Drekotach i Wrońskiej w Programie Alternatywnym). Całym wspomnianym wyżej plebiscytem zawiadują mężczyźni (niczego nie wymawiając – równoważy to efekt). I nie chodzi tu nawet o pozycję w zawodowej hierarchii. Bo muzyczne blogi, sferę bardzo demokratyczną, też prowadzą w przytłaczającej większości mężczyźni, oceny w serwisach społecznościowych wystawiają głównie faceci. Od obecnych i aktywnych w tej dziedzinie kobiet można za to dostać – mnie się zdarzało – po głowie za płciowe dysproporcje, np. wśród nominujących albo nominowanych do Paszportów Polityki. I bardzo dobrze. Jest energia do skanalizowania, a przy tym – jak sądzę – są pieniądze do wydania.
W rocznym zestawieniu najchętniej kupowanych płyt (wg danych ZPAV) pierwsza kobieta – Anna Dąbrowska – jest na miejscu 8. W dwudziestce są dwie (druga to Anna Maria Jopek). Jest co zmieniać. Szczególnie jeśli weźmiemy pod uwagę fakt, że kobiety stanowią w Polsce grupę lepiej wykształconą i mającą ogólnie większy kontakt z kulturą niż mężczyźni, zarazem jednak mądrość ludowa głosi, że stanowią najważniejszą publiczność Patryka Vegi i podkochują się w Kortezie. Dlatego tak ważna jest każda kobieta niezależnie radząca sobie na tej scenie i samodzielnie kształtująca swój repertuar. I dlatego dziś dwie tego typu płyty – choć zestawień płciowych, koleżanki i koledzy świadkami, staram się unikać.
Nie ma wielu czysto muzycznych pomostów między stylistyką Drekotów a muzyką Wrońskiej, choć jakieś skojarzenia są. Sam odnosiłem poprzedni album grupy Oli Rzepki do Ballad i Romansów poprzez poetykę tekstów. Piotrek Kowalczyk w bardzo ciekawej recenzji zauważył analogię między muzyką Wrońskiej a utworem Troskliwy Drekotów. Ale w całości nowe Drekoty to bardziej płyta o współpracy – grupy instrumentalistek (dziś – obok Rzepki – Natalia Pikuła i Olga Czech) oraz kilkorga gości, z których szczególnie Raphael Rogiński zostawia tu łatwy do identyfikacji autorski ślad, a są jeszcze m.in. Kasia Kolbowska, Antoni Gralak, Mikołaj Trzaska. Album Dom z ognia Wrońskiej to płyta o tym, jak to artystka, która tak świetnie zmieniła Pustki i przekonywała coraz szerszą publiczność do siostrzanego duetu Ballady i Romanse (z ostatnim, dość brawurowym aktem otwarcia na widownię na ścieżce Córek dancingu), wyszła w końcu na solo – choć przecież to u Drekotów usłyszeć można Wędruję sama.
Wśród podobieństw mamy tu jednak również bardzo osobisty charakter tekstów – bardziej impresji intymnych u Drekotów, bardziej opowieści z obrazkami z życia u Wrońskiej. No i fakt, że tym razem i jedna, i druga płyta zyskała bardzo atrakcyjne opakowanie, są single, a dodatkowo klipy, jedne z lepszych, jakie ostatnio w polskiej muzyce rozrywkowej widziałem.
Na jednej i drugiej płycie można znaleźć jakieś bluesowe fascynacje i echa – podane wprost (Nic) w wypadku zespołu Rzepki, albo w postaci stylizacji wokalnej z okolic Moby’ego u Wrońskiej (Depression). Oba albumy mają swój charakterystyczny świat brzmieniowy. U Drekotów ponownie jest on nieco bardziej vintage, z lekkim cieniem niedbałości, twórczego chaosu, ale też, jakby na przekór tłumowi nazwisk, o których pisałem, minimalistyczny. Wrońska ogląda się bardziej w stronę przełomu wieków – z tego, co wiem, wychodziła zresztą od wizji płyty elektronicznej. Ta, jak myślę, musiałaby zmierzać w rejony Goldfrapp, a może nawet i Moloko – postać Eddiego Stevensa, z którym miała okazję współpracować wcześniej, to jedna z najbardziej nieopisanych wpływowych osób w polskiej muzyce ostatnich lat. Tutaj też słychać ten wpływ – nawet jeśli miałby się wyrażać w swobodnym myśleniu o aranżacji utworów, które granicę między popem a alternatywą ignorują, zaniedbując przy tym czystość podziału na tradycyjne i elektroniczne instrumentarium. Liczy się wizja, i pod tym względem Wrońska imponuje.
Imponuje również, o czym jeszcze nie pisałem, jako autorka jednego z najlepszych singli ubiegłego roku, Nie czekaj. Odstającego nieco od klimatu całej płyty i chyba niemającego tu łatwego następcy (może Odnajdź mnie?). Całość repertuaru Domu z ognia spaja bardzo tradycyjne spojrzenie na melodię i partie wokalne, bo choćby Wrońska modelową wokalistką pop nie była, jako autorka czuje piosenkową formę znakomicie (chórki!). Podobnie jak materię polszczyzny. Kipiący od pomysłów program dziesięciu piosenek trzyma jednak trochę siłą woli. Nieźle opisuje to wyrwana z kontekstu linijka Razem zgubmy się, bo nieważny cel, tylko ważny styl.
Gdzie Wrońska próbuje zamknąć całość w spójną historię, Drekoty stawiają na wędrówkę, czasem nawet bez celu, i naturalny flow. Klimat, trans – nawet jeśli ma oznaczać przestoje po drodze i nieco nużącą momentami kanciastą perkusyjność wszystkich partii instrumentalnych i wokali. W całości jest to więc płyta tak inna, jak to tylko możliwe. Zaskakująca co rusz jakimś fantastycznym momentem, do którego chce się później wrócić dla samej przyjemności smakowania. W tym sensie, a także biorąc pod uwagę spójność tego albumu, bardziej nadaje się do słuchania raz za razem. Ale obie te płyty godne są kolejnych dni rozkładania na czynniki pierwsze, „rozkminy” wzorem tych, które spotykają na hiphopowych forach płyty polskich raperów. Jestem jednak przekonany, że męskiej żurnalistyki im nie zabraknie, więc apeluje – w pierwszej kolejności – o porządną, bardziej chyba sensowną w tym wypadku, rozmowę w gronie mieszanym.
Dla swoich potrzeb wymyśliłem nawet temat takiej dyskusji: Dom z ognia lub maszyna dzika trawa.
DREKOTY Lub maszyna dzika trawa, Thin Man 2018, 8/10
BARBARA WROŃSKA Dom z ognia, Kayax 2018, 7/10
Komentarze
ja, do wymienionych dolacze jeszcze kogos z mego göteborgskiego (Szwecja) podworka, debiutantke
SARAH KLANG „Love in the Milky Way” (Pangar/Bengans)
i pare referencji: Chris Isaak, David Lynch ( ktory ma olbrzymi wplyw nie tylko na Sare
ale tez bardzo pomogl Julee Cruise, kompozytorowi Angelo Badalamenti) , Lana Del Rey (dzieki niej pop z lat 60 zagoscil w 2010 r) i Lera Lynn (?, czy ktos ogladal „True Detective”)
https://www.youtube.com/watch?v=q5uP2pd_qWQ „Strangers”, Sarah Klang