Powroty SĄ możliwe

Cała fala nieźle zaczynających popularnych wykonawców ostatnich lat ma problem ze stopniowym wygasaniem formy. Wydają jedną, dwie, góra trzy świetne płyty, a później już coraz gorsze. Coldplay. Arctic Monkeys. Nawet Arcade Fire – by wyliczyć tych co bardziej znanych, których sukces nadal przynosi pieniądze, choć oferta jednak coraz gorsza. A żeby sobie zbudować wielki artystyczny życiorys, warto za jakiś czas pokazać, że się umie do dużej formy wracać. Jak Neil Young, który po wielu chudych sezonach potrafił złapać drugi oddech pod koniec lat 80. Albo nawet Stonesi, którzy po 16 latach istnienia, przy słabnącej formie, mimo problemów z narkotykami potrafili nagrać bardzo udane Some Girls. Czy Blur, których forma przez te lata jest bardziej sinusoidą niż hiperbolą. Albo Johnny Cash, chociaż tego trudno tu może wliczać, bo ten – cóż, podniósł się, po czym zmarł. Zły przykład, bo dziś będzie okazja raczej pogodna.

W każdym razie zjawisko wygasania formy (słowo klucz przed igrzyskami olimpijskimi – o jego sportowych aspektach pisze w „Polityce” Marcin Piątek) rozleniwia recenzenta. Wystarczy sukcesywnie odejmować oczko za oczkiem z punktacji, biadolić jeszcze głośniej, a na końcu nawet ignorować, jak mnie się zdarzyło z najnowszym Franzem Ferdinandem, który bezczelnie jeszcze zatytułował swoją nową płytę Always Ascending – podczas gdy tak naprawdę to jest raczej tryb Always descending. Dlatego tak zaskakujące i cenne jest zjawisko, które demonstruje duet MGMT na nowej płycie: kiedyś weszli przebojem, później kompletnie się zagubili, teraz nagrywają i wydają album na poziomie Oracular Spectacular, choć zatytułowany jest skromnie – Little Dark Age.

Miałem te piosenki w głowie, chociaż jeszcze o tym nie wiedziałem.

Tak naprawdę to dużą część z programu płyty duet Ben Goldwasser i Andrew VanWyngarden (trochę współcześni Steely Dan, sądząc po obsesji własnego brzmienia – no i też kumple z college’u – choć oczywiście z mniejszym dorobkiem) zaprezentował już wcześniej. Mamy dotąd cztery single i są to piosenki dużej klasy, szczególnie When I Die z pięknie narkotycznym klipem, no i tytułowe Little Dark Age. Przy czym album jest złożony w sposób niemiłosiernie cwany, bo w pierwszej połowie zbiera samo gęste, właściwie cały najbardziej hitowy repertuar, robiąc wrażenie rzadko widywane – płyty, która z miejsca zmienia się w the best of. Gasi je, jak to przy takich cwanych pomysłach, druga strona, na której dostajemy więcej zabaw z psychodelią i syntezatorami, choć w wydaniu znacznie trudniejszym do zapamiętania. Z wyjątkiem też singlowego Hand It Over, które perfidnie płytę kończy, sprawiając, że kto się zagapił w słabszej części i teraz ocknął, dalej będzie to brał za best of.

Bardziej niż poprzednie płyty – zawsze lekko ekstrawaganckie, zawsze odnoszące się w jakiś sposób do psychodelii, ale pozostające w kręgu popu – ten album poklejony jest z tandety. Styl jest szeroki, ale klej mocny. Od wyświechtanej zimnej fali, ze szczyptą Pulp (When You Die), przez OMD grających Papa Dance (Me and Michael – to nie wszystkim się będzie podobać, ale np. Porcys powinien docenić – zresztą mam wrażenie, że zespół pędzi w kierunku, który kiedyś Borys Dejnarowicz nakreślił mu jako najbardziej obiecujący), po zgrabne piosenki z kręgu euro-popu i słodkiej francuskiej nostalgii (TSLAMP – solówka śliczna, aż mdli, jeśli to nie drwiny, to co?), bliski już tym rejonom świat grupy Pet Shop Boys (utwór tytułowy to dobre PSB z całym sztafażem syntezatorów z lat 80.), aż po przerysowane, pastiszowe rejony Ariela Pinka (James), co dziwnym nie jest, bo Pink jest jako jeden z gości na pokładzie. A nawet – skoro jesteśmy przy Pinku – Floydowskie klimaty piosenkowe z okolic DSOTM (When You’re Small). Te ostatnie już w tej drugiej części.

Dla porządku (i rozbawienia śledzących ten wątek zwolenników miksu blisko zera) dodam, że kompresja jest okrutna i chwilami ta krzykliwość miksu mi przeszkadza, chociaż album w ostatecznym kształcie brzmi o kilka długości lepiej niż recenzencki stream. Bo jeśli ktoś chciałby w tym momencie pozazdrościć możliwości wcześniejszego wielokrotnego słuchania, to pragnę pocieszyć: stream dostarczany dziennikarzom zwykle zakłada swoją słabą jakością, że są i tak kompletnie głusi, a udostępniony album puszczają sobie w tle, żeby się rozgrzeszyć, gdy piszą dawno już wymyśloną recenzję. Bo wiedzą, że po drugiej stronie ktoś dostaje sygnał, czy stream został przesłuchany.

W tym wypadku właściwie wszystko jedno. Pilni słuchacze MGMT pewnie już dawno wiedzą, że domniemany i analizowany nawet w recenzjach blok twórczy panowie mają już za sobą. Zamknęli go płytą radośnie nostalgiczną i pięknie tandetną, przede wszystkim jednak bezczelnie melodyjną. A dla mnie to w tym momencie chyba nawet ulubiony album zespołu, po którym niczego wielkiego już nie oczekiwałem. Może właśnie dlatego?

MGMT Little Dark Age, Columbia 2018, 8/10