Joni Mitchell ma 80 lat. Najlepszego dla najlepszej!
Kocham cię! – wrzeszczy ktoś po wybrzmieniu ostatnich taktów Big Yellow Taxi, gdy na koncercie w Carnegie Hall zapada chwila ciszy. Po czym odzywa się cały chór epitetów i przekrzykujących się wzajemnie wyznań miłosnych. Gdyby nie to, że występ miał miejsce w roku 1972 i nie mogłem z powodów metrykalnych w nim uczestniczyć, sam pewnie dołączyłbym do tego chóru, bo od lat żywię wyjątkowo mocne uczucia dla obchodzącej dziś 80. urodziny artystki. Fascynacja Joni Mitchell ma w moim wypadku charakter czysto muzyczny – po prostu nikt tak nie pisał. Nawet Beatlesi i Dylan nie potrafiliby – Kanadyjka jest jakąś osobną odnogą ewolucji gatunków, w której folk nie idzie w barok, ale zarazem uzyskuje salonowy sznyt i finezję – podobnie jak rock’n’roll w wizji Lennona i McCartneya zamieniając się w coś, co należy już do osobnego nurtu. Dave van Ronk, guru folkowców (i cichy bohater filmu Co jest grane, Davis braci Coenów), twierdził, zapewne słusznie, że Mitchell i Leonard Cohen mają tyle wspólnego z folkiem co Schubert i Baudelaire. Myślę – pisał we wspomnieniach The Mayor of MacDougal Street – że w stosunku do Dylana oboje czuli coś takiego, co Ezra Pound wobec Walta Whitmana: „Ty ściąłeś drzewo, teraz czas coś w nim wyrzeźbić”. Ja z kolei wyznam przy okazji urodzin, że muzycznie mógłbym – jak podmiot liryczny piosenki A Case of You – wypić jej skrzynkę i ciągle stać na nogach.
Sama Mitchell uważa przypisywanie jej bycia wokalistką folkową za podstawowe nieporozumienie. Jedyne, co wzięłam z folku, to śpiewanie długimi frazami, które zostawiają przestrzeń na większe partie tekstu. Dłuższymi niż coś typu: ‚Całuj mnie, la la la’ – tłumaczyła na łamach „Mojo”. Owszem, występowała często na tych samych koncertach i festiwalach co gwiazdy folku – choćby Dylan czy Joan Baez. A autorami, których uważała za artystycznie bliskich, byli zawsze Leonard Cohen, Bob Dylan i Shakespeare. Tyle że tak może powiedzieć pewnie co drugi wykonawca posługujący się językiem angielskim.
Za to akordy miała zawsze jakieś inne. Podobno Wayne Shorter (którego ceniła bardziej niż Coltrane’a) zagadnął ją kiedyś: Co to za akordy? Ani to akordy fortepianowe, ani gitarowe. Harmonicznie Mitchell szybko zaczęła iść w stronę zupełnie inną niż folkowa konkurencja – do legendy przeszły jej nietypowo strojone gitary, oraz – gdy ciągłe przestrajanie instrumentu było zmorą – poszukiwanie narzędzi pozwalających na szybszą zmianę stroju (w sumie tych strojów wyliczono jej 51 – bardzo ciekawy artykuł na ten temat znajdziecie tutaj). Początkowo przy pisaniu piosenek ograniczała się do pojedynczych instrumentów w akompaniamencie, najczęściej akustycznej gitary lub fortepianu, zwykle w ogóle nie używając perkusji, rozbudowując za to partie wokalne. Tworzyła długie, meandrujące melodie. A jej muzyka – rytmiczna mimo braku perkusyjnych akcentów – płynęła w niezakłócony, naturalny sposób. Ta piosenkowa swoboda stała się po latach wzorcem, do którego odnoszą się songwriterzy nowego pokolenia. Choćby młodziutka Joanna Newsom, tworząca wyrafinowane pieśni na harfę i głos.
Stopniowo jednak coraz mocniej fascynował ją jazz, pochłaniała współpraca z muzykami jazzowymi. A połowa lat 70. – bo piszę to wszystko także przy okazji kolejnej części zbioru staroci, Archives – Volume 3: The Asylum Years (1972-1975) – czyli okres od albumu Blue to już stopniowa transformacja. W studiu Mitchell aranżuje na większy skład, zespół obejmuje perkusję, na fascynującej płycie Court and Spark momentami brzmi już jak poważna konkurencja dla Steely Dan. Choćby w utworze Free Man in Paris – opowieści o show-biznesie snutej z perspektywy Davida Geffena, który przechadza się po Paryżu i odpoczywa, bo chwilowo nie musi decydować o niczyjej przyszłości.
Mitchell była zarazem zafascynowana i zażenowana machiną rynku muzycznego. Jak wiemy w XXI w. wzięła sobie – jeszcze przed problemami zdrowotnymi – dłuższe wakacje od pracy. Ale trzecia część Archiwów, jednej z lepiej prowadzonych serii wydawniczych z rzadkimi lub niepublikowanymi nagraniami, pokazuje – właśnie m.in. na przykładzie Court and Spark – jak ciężko pracowała na efekt końcowy. Na pięciu CD zestawu słyszymy wersje demo, inne wersje nagrań z sesji i wreszcie materiał koncertowy (jest oczywiście pełna wersja wspomnianego na wstępie, emitowanego w radiu koncertu z Carnegie Hall w 1972 r. – już dla niej warto kupić ten zestaw). Demówki z okresu The Hissing of Summer Lawns to już materiał takiej jakości, że mogłyby robić za osobną płytę Joni, taką rodem z wcześniejszego okresu. Bo choć dopracowane, na właściwym albumie nabiorą innych barw.
Odnalazłam tu swój zespół – mówi Mitchell w kolejnej odsłonie rozmowy, którą prowadzi z nią w dołączonej do boksu książeczce Cameron Crowe. Autorka opowiada, w jaki sposób jeden z jej poprzednich muzyków uznał to za pewną konieczność (Musisz sobie poszukać jazzmanów) oraz jak trafiła na gitarzystę Larry’ego Carltona i perkusistę Johna Guerina. A wreszcie – jak w restauracji w Los Angeles dostała największy komplement od niewidomego czarnoskórego pianisty, który powiedział jej, że pisze muzykę bez rasy i bez płci. Wydaje się ten komplement całkiem aktualny w nowych czasach, kiedy Mitchell nie jest tak modna, jak mogłaby być, a przy tym tak aktualna jak zawsze i wciąż tak naturalna, jak gdyby unosiła się 30 centymetrów ponad chodnikami. Choć zarazem fakt, że jako kobieta była w niemal każdym aspekcie sztuki pisania i wykonywania piosenek lepsza niż otaczający ją mężczyźni (stali bohaterowie kolejnych tekstów), też ma chyba jakieś znaczenie.
Składam więc życzenia znad kolejnego wydawnictwa Joni (wcześniej odsłuchanej na Tidalu, którego abonament opłacam – jak zawsze podkreślam – tylko po to, by móc w każdej chwili posłuchać Mitchell i jej kumpla Neila Younga, bojkotujących Spotify). I stanowczo nie zapraszam – szczególnie w takim dniu – do dyskusji w sprawie wielkości Joni.
JONI MITCHELL Archives – Volume 3: The Asylum Years (1972- 1975), Rhino 2023
GDYBY KTOŚ CHCIAŁ WIĘCEJ – trochę już tu w różnych momentach o Joni Mitchell pisałem:
1. O albumie Ladies of the Canyon w notce na 10/10 w starym podcyklu Płyta bezpieczeństwa.
2. O albumie Blue – poza cyklami, ale w niepisanym cyklu dotyczącym wybitnych starych wydawnictw.
3. Całkiem niedawno – o wzruszającym powrocie Joni Mitchell na scenę.
Komentarze
Na tej płycie brzmi momentami zaskakująco blisko Tori Amos z lat mniej więcej 1995-2005 (oczywiście wiadomo, kto był pierwszy)