W smutnym kolorze blue

Pierwsze wrażenie może być takie, że gdyby Pudelek zamienił się jakimś cudem w dziedzinę sztuki, a grono działających w Kalifornii folkowców z okolic Crosby, Stills, Nash & Young uznać za odpowiednik dzisiejszych influencerów, Blue byłaby najlepszą kroniką towarzyską tego grona. Tyle że ta płyta, opowiadająca o sercowych wzlotach i rozstaniach – ze sporą dozą tytułowego smutku, ale też dwuznaczności, a nawet satysfakcji płynącej z rozstań – jest opowieścią, której żadna rubryka towarzyska nigdy nie dogoni. Przetwarza rollercoaster uczuć między prawdziwymi bohaterami przełomu lat 60. i 70. w szczere i uniwersalne wyznania dojrzewającej kobiety, która stoi na nogach tak mocno, że kolejne pokolenia songwriterek będą się na niej wzorować. Kiedy w A Case of You śpiewa o swoim związku z Grahamem Nashem (który w pewnym momencie sama zakończyła telegramem) mogłabym wypić ciebie skrzynkę i ciągle stałabym na nogach, ma to moc imponującej dwuznaczności. Męska konkurencja Joni Mitchell – a na tym poziomie na scenie folkowej miała już tylko mężczyzn do pobicia – patrzyła na nią nie bez pewnych uprzedzeń. Słowa Boba Dylana, że Joni jest pewną odmianą mężczyzny, które znalazłem w 100 płytach, które wstrząsnęły światem Brzozowicza i Łobodzińskiego, można potraktować jako uwagę deprecjonującą umiejętności kobiet na tej scenie. Ale też jako wyraz pewnego strachu – zdolna, błyskotliwa i rozpędzona Joni Mitchell po sukcesie trzeciej płyty Ladies of the Canyon była nie do zatrzymania i mogła zrobić to, co chciała. Tym czymś okazała się płyta Blue, która ukazała się dokładnie 50 lat temu. 

O samym obchodzącym jubileusz (powyżej udostępnione z tej okazji nagrania demo) albumie kanadyjskiej artystki dość szczegółowo opowiadałem już w specjalnej audycji w radiowej Dwójce. Dziś pora na kilka szczerych wyznań, które zostawiłem sobie na przestrzeń blogową. Otóż o ile Joni jest moją ulubioną wokalistką i autorką wszech czasów, to muszę się przyznać do tego, że samo Blue nie jest moją ulubioną płytą w jej dyskografii. Wolę klasycznie folkowe Ladies of the Canyon. A pewnie i z kolejnych albumów złożyłbym zestaw konkurencyjny wobec Blue. Tyle że jako całość trudno tę ostatnią podbić. Zebrała tu świetny zespół złożony z gitarzysty Jamesa Taylora (podczas tworzenia materiału mającego również romans z autorką – także do tej sprawy odnosi się w tekstach Joni), perkusisty Russa Kunkela i basisty Stephena Stillsa, a i tak w większości programu płyty radzi sobie sama, momentami porzucając gitarę – a gitarzystką była świetną – dla rzadko wtedy używanych cymbałów appalaskich, których brzmienie towarzyszy nam od pierwszych minut, i fortepianu, który pozwala jej postawić pierwszy krok, a właściwie drobny kroczek na drodze do jazzu. Niekoniecznie inspirowany Davisem – choć wypominano Mitchell echo Kind of Blue w tytule i modulowanie głosu niczym trąbki w utworze tytułowym – bo tak naprawdę wydaje się, że więcej wspólnego na tej płycie ma ze swoją ulubioną wokalistką Billie Holiday, o której mówiła kiedyś, że w jej głosie nigdy nie słychać użalania się na sobą, a jedynie triumf nad przeciwnościami losu. Jest coś takiego na Blue.

Joni pozostaje tu przy po raz kolejny producentką w pełni kontrolującą przebieg nagrań. Czuje się pewnie na scenie i co prawda wielokrotnie opowiadała, jak bardzo obnażona czuła się przed publicznością, śpiewając te osobiste utwory (trzecim obok Nasha i Taylora bohaterem płyty jest poznany przez nią w Grecji Cary Raditz), to jednak musiała z tego emocjonalnego resetu płynąć jakaś niebywała siła, co przypomniał w najnowszym numerze magazyn „Mojo”, relacjonując trudne przebijanie się Mitchell przez rockową, męską publiczność na festiwalu Isle of Wight, gdzie grała te utwory przedpremierowo. 

Dla mnie śledzenie dyskografii Mitchell zawsze odbywało się równolegle ze słuchaniem jej rodaka Neila Younga. Mieli zresztą, jak wyliczała Joni, znacznie więcej wspólnych cech niż się wydawało – biograf Younga cytuje jej słowa: Oboje jesteśmy Kanadyjczykami, zodiakalnymi skorpionami, oboje chorowaliśmy na polio podczas tej samej epidemii i oboje też mamy czarne poczucie humoru. Dla mnie oboje są geniuszami piosenki w praktyce nie do przebicia, dodatkowo jeszcze uprawiającymi szczególny rodzaj twórczej korespondencji. Bo gdy duża część płyty Blue pozwala Mitchell odreagować i przepracować trudy związku z Nashem, to kilka miesięcy wcześniej Young wydaje – na jednej z najlepszych płyt, After the Gold Rush, utwór Only Love Can Break Your Heart, który ponoć dedykowany był właśnie Nashowi, jego kumplowi, po rozstaniu z Joni. 

Słucham Blue od dwóch tygodni i nie czuję się dużo mądrzejszy w kwestii kunsztu, z jakim została napisana, nie tracę jednak ani na moment z oczu tego momentu w życiu, o którym mówi. Joni ma 27 lat, trudny wiek w show biznesie, na koncie przygody, narkotyki, zachłyśnięcie się życiem, ale też załamania i zawody miłosne za sobą – i ciągle stoi na nogach. Pisze w pierwszej kolejności piękną opowieść o pogodzeniu się ze sobą, o pierwszym momencie życiowych podsumowań i konfrontacji oczekiwań z rzeczywistością, ale być może też o koniecznej, nieuchronnej przemianie. Finał płyty to dla mnie trochę moment trochę jak późniejsze Rock’n’Roll Suicide z The Rise and Fall… Bowiego albo Childhood’s End z Misplaced Childhood. Idealne zamknięcie opowieści, które pozostaje kluczem płyty – niby smutne, ale jednak krzepiące. Dlatego niepozorne The Last Time I Saw Richard pozostaje pewnie najważniejszym utworem, inspirowanym rozmową ze zmarłym przed miesiącem (!) amerykańskim folkowcem Patrickiem Sky, który miał powiedzieć Joni, że jest beznadziejną romantyczką, skąd wiedzie prosta do droga do beznadziejnego cynizmu. 

Ujmę to więc inaczej: Blue to fenomenalna, bardzo ważna płyta, a nie jest dla mnie nawet najlepszą w dorobku Joni Mitchell. Co tylko świadczy o tym dorobku. 

JONI MITCHELL Blue, Reprise 1971, 9-10/10