Retrowtorek: Płyta bezpieczeństwa

Folklor człowieka ery przemysłowej – tak mi się to teraz będzie kojarzyć. Z racji obowiązków redakcyjnych cały przedłużony weekend spędziłem z Marshallem McLuhanem, przeglądając między innymi jego książeczkę „The Medium is the Massage” (tak, błąd celowy), która składa się z wyciągu najważniejszych tez kanadyjskiego filozofa bogato ilustrowanych obrazkami – tak aby uczynić za dość jego najważniejszej tezie o przejściu z kultury druku do nowej obrazkowej kultury mediów elektronicznych. Mniej więcej pośrodku całej publikacji jest rozkładówkowe zdjęcie z koncertu z podpisem „History as she is harped. Rite words in rote order”. Nie próbujcie tego nawet odszyfrować – to fragment „Finnegans Wake” Jamesa Joyce’a, najsłynniejszej chyba książki, której nikt nie przeczytał (no, może poza McLuhanem – choć i co do tego, jak i co do integralności cytatu są kontrowersje – patrz komentarze). Zdanie brzmi, nie powiem, ciekawie, ale ważne jest, kto pojawił się na obrazku. A jest to moim zdaniem wczesne zdjęcie Joni Mitchell (znowu ci Kanadyjczycy!).

Kiedy więc przyszło odsapnąć na chwilę i skoncentrować się na blogu, postanowiłem, że przypomnę – w ramach rozpoczętego niedawno wtorkowego cyklu – jedną z płyt bezpieczeństwa, bez których staram się nie ruszać. „Płyty bezpieczeństwa” można rozumieć jako albumy, które posiadam na każdym dostępnym nośniku (na wypadek, gdyby zepsuł się któryś z odtwarzaczy), trzymam w domu, ale też w pracy w postaci mp3, a z odtwarzacza przenośnego staram się nie kasować nawet wtedy, gdy brakuje miejsca na nowości. I wcale nie jest tak, że to moje ulubione płyty od dzieciństwa, nic z tych rzeczy. Moje uwielbienie dla albumu „Ladies of the Canyon” datuje się na początek fascynacji serialem „Sześć stóp pod ziemią”, w którego odcinku „Back to the Garden” piosenka „Woodstock” gra dość znaczącą rolę. Owszem, wcześniej ją słyszałem, ale nie miałem serca dla Joni – być może trzeba jej słuchać po trzydziestce, a może po prostu zraziłem się płytą „Chalk Mark in a Rain Storm” – pierwszą, jaką słyszałem, jeszcze w latach 80. Ale przy „Sześciu stopach…” coś mnie pacnęło po krzyżu i tak już mam przy każdym kolejnym przesłuchaniu.

Poza tym, że jest kopalnią odniesień dla współczesnych wokalistek w typie Joanny Newsom czy Marissy Nadler, „Ladies…” to pełen relaks. Bo „płyta bezpieczeństwa” spełnia jeszcze jeden warunek – doskonale odpręża w każdej sytuacji i bez względu na liczbę odtworzeń. Nie bardzo nadają się do tego albumy o silnie zarysowanej warstwie rytmicznej i twardych podziałach, wrzynające się w głowę po całym dniu słuchania. A jedna z największych zalet Joni Mitchell, szczególnie w tym wczesnym folkowym wydaniu, polega na niezwykłej swobodzie. Te piosenki nie wychodzą z żadnej stylistyki, Joni jako bardzo wcześnie dojrzała autorka piosenek tworzy swoją własną. Jej piosenki, choć bardzo poukładane rytmicznie i w większości utrzymane w metrum 4/4, mają niezwykłą płynność rytmiczną – tempo nadaje pojedynczy instrument akompaniujący, gitara, fortepian lub piano Rhodesa, perkusja praktycznie się nie pojawia, poza ekologicznym hitem „Big Yellow Taxi” i jego zapowiedzią, bliźniaczą pod wieloma względami piosenką „Conversation”. Ta sama swoboda dotyczy przechwytywania przez Joni elementów jazzu czy bluesa, wykorzystywania nietypowych harmonii, strojenia – ale pod tym względem w dyskografii artystki znajdą się jednak ważniejsze płyty (zdradzę tylko, że w moim zestawie bezpieczeństwa ta nie jest jedynym albumem JM). To jest zwykły zestaw piosenek folkowych, lecz w tej dziedzinie jeden z najlepszych, jakie znam.

Żeby nie być gołosłownym, proponuję koncertową wersję klasyka ery hipisów – a właściwie nostalgiczny hymn za odchodzącą epoką, w której Mitchell uczestniczyła duchem – nie dojechała na oryginalny Woodstock, ale nie wiem, czy ktokolwiek lepiej oddał ducha imprezy:

A oto świeżutki cover – wersja Austry, Kanadyjki, o której pisałem niedawno, bardzo zdolnej, która podejmując temat rozbija się o delikatność, kruchość materii stworzonej przez Joni Mitchell. Są piosenki, które z komputerem nie polubią się nigdy:

Austra – Woodstock (Joni Mitchell Cover) by Webzine Obstacle

No proszę, gdy tylko wyłączam moją płytę bezpieczeństwa, wraca mi do głowy temat dnia, czyli McLuhan. Tym razem jednak w bardzo adekwatnej myśli dotyczącej homogenizacji świata, zamiany wszystkiego na wartości dyskretne. Kanadyjski autor pisał, że przed wynalezieniem zegarków czas składał się ze świtu i zmroku – zegarki zamieniły go w szereg ustandaryzowanych interwałów godzinowych. A muzyka z wykonywanej na wyczucie po wprowadzeniu zapisu nutowego stała się szeregiem nut na papierze. Można do tego dodać, że po wprowadzeniu elektroniki stała się bezwzględnie shomogenizowana. Lubię to czasem, ale kiedy mnie zmęczy pozostają tylko „Ladies of the Canyon”.

JONI MITCHELL „Ladies of the Canyon”
Reprise 1970
10/10
Trzeba posłuchać:
„Woodstock”, „Big Yellow Taxi”, „Ladies of the Canyon”, „The Circle Game”.

PS Notka poniedziałkowa z wrażeniami z Malty będzie w środę.