Dark Side of the Man

Mam teorię na temat tego, że mądrość przychodząca z wiekiem to jedno z większych oszustw człowieka. Jedyne, co z wiekiem przychodzi, to pogodzenie się z tym, kim się jest. I zrealizowany w końcu pomysł nagrania nowej wersji The Dark Side of the Moon (w wersji Redux) w dużym stopniu to potwierdza. Idea, czyli konfrontacja 80-letniego Rogera Watersa z najsłynniejszą płytą Pink Floyd po 50 latach, nie zapowiadała się jako najmądrzejszy ruch. A wypadła blado – nie źle w sposób kuriozalny, fascynujący, drażniący, pobudzający do komentowania, ale słabo za sprawą wszechogarniającego średniactwa i przegadania, w które została ta muzyka zepchnięta. Czy jednak nie broni tego ta cała idea spojrzenia wstecz? Nie bardzo. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak ejdżyzm – wróciłem wczoraj z festiwalu Auksodrone, podczas którego nowy utwór 85-letniego Zygmunta Krauzego był jednym z najlepszych i najnowocześniej brzmiących na całej imprezie. Nie można tego powiedzieć niestety o 80-letnim Watersie. Kilka miesięcy temu dość dokładnie analizowałem oryginał The Dark Side of the Moon, pochylając się nad zespołową pracą nad tą płytą. Czego zatem zabrakło mi tutaj?    

Waters najwyraźniej postanowił wspólne dzieło (parokrotnie przedstawiane jako bardziej „swoje”) wytłumaczyć, sprzedać bardziej wprost. Opakował je nawet w stosowny wstęp. Chciał je też spersonalizować – niby przestał już krzyczeć, że „Ciemna strona” to on, ale jednak trochę to słychać w nowej wersji. Klasyczny album wydaje się w konsekwencji mniej zagadkowy i mniej uniwersalny. Kawa na ławę, chowamy eksperymenty. Zatrudniamy dobrych muzyków – przeciwnie do oryginalnej sytuacji ciągle niepewnych siebie instrumentalistów, którzy próbują znaleźć patent i przeskoczyć własną niemoc w studyjnej pracy. Stąd wracające wielokrotnie wrażenie, że to tylko covery, a nie autorski remake.  

Słychać to od pierwszych minut Speak To Me, które w oryginale przemawiało skrótem całej płyty, ledwie słyszalnymi dialogami ze studia, od razu wnoszącymi element spontaniczności. Wersja Watersa rozpoczyna się bardziej jak kazanie albo czytanka: Wspomnienia są dla starca tym, czym czyny dla człowieka w sile wieku. A dalej: Życie to krótka, ciepła chwila, a śmierć to długi zimny odpoczynek. Mówiony komentarz, w mniej lub bardziej poetyckiej wersji, będzie nam towarzyszyć do końca, do Eclipse, które – inaczej niż oryginalna wersja – zamiast jednoznacznie ponurej puenty, za to podanej z lekkością, niby mimochodem, zostawia (jak w Hollywoodzkim filmie albo w religijnej rozprawce) nadzieję.  

Jakoś się to wpisuje w pogubienie Watersa w wypowiedziach pozamuzycznych. Panuje dość szeroka zgoda co do tego, że światopoglądowo dawny lider Floydów osuwa się w strefę dziwną, albo wręcz niebezpieczną – występując w imieniu putinowskiej Rosji na szczycie ONZ czy krytykując postawę Ukrainy. Jego dotychczasowe wsparcie dla Palestyńczyków i Hamasu w kontekście dzisiejszej wojny – i to niezależnie od tego, jaką optykę przyjmiemy – też nie zestarzało się dobrze. Choćby dlatego, że obnażyło niekonsekwencję i hipokryzję: można jeszcze zrozumieć w Watersie niezłomnego pacyfistę, ukształtowanego (albo skrzywionego) przez doświadczenie wojny, która odebrała mu ojca. I ta postawa mocno oberwała, kiedy Hamas wystrzelił rakiety. Dziś przynajmniej tego tematu Waters unika.       

Bardzo tu brakuje muzyków Pink Floyd – niewybitnych, ale próbujących brak wirtuozerii nadrobić kreatywnością. Tej ostatniej nie ma na Redux praktycznie wcale. Część słuchowiskowych partii TDSOTM została ledwie przekalkowana z oryginału. Niektóre próby odtworzenia tamtego albumu – jak partia syntezatora EMS VCS3 w On the Run – brzmią jak nieudolne naśladownictwo (została z jednej strony niby odtworzona, ale wygładzona, pozbawiona wewnętrznej dramaturgii i zagadana). Time jest wyblakłe i zgaszone. Źle nagrany (produkcja tej płyt bywa zaskakującym mankamentem) rozlewający się bas prowadzi ten utwór donikąd. Organy brzmią jak u cioci na potańcówce. Smyczki – jak sample z komputera. To jest jak karykatura oryginału. I jeden ze słabszych momentów płyty.  

Nie przemawiają do mnie partie organowe Johnny’ego Shepherda na całej tej płycie płycie, nie do końca przemawiają gitary Jonathana Wilsona, którego aranżacje bardzo cenię (liczyłem, że będzie Alanem Parsonsem tej płyty). Te linie instrumentalne i aranżacje są przy tym – jak cała ta płyta – echem dawnych dni. Pokazują jasno brak inwencji, brak nowego, radości odkrywania – tego wszystkiego, co na oryginalnym The Dark Side… było być może nawet najbardziej fantastyczne. 

Zupełnie przekonstruowane Great Gig in the Sky to wspomnienie umierającego na raka wybitnego amerykańskiego poety Donalda Halla. Właściwie inny utwór, na pewno nie lepszy. W Money nie ma funku – choć tu akurat może chodzić o pokazanie zmęczenie, a cytat z Bourrée Bacha w partii smyczkowów pobrzmiewa tanizną. Polubiłem Us and Them, prostolinijnie rozbujane na tle ładnych i wyjątkowo mało prostackich – jak na cały ten album – partii smyczkowych. Dopiero kolejne solo organów ostatecznie osuwa ten utwór w imprezę z domu pogodnej starości. Brain Damage ma mniej luzu niż oryginał, za to harmonie wokalne w Beatlesowskim finale brzmią bardzo ładnie. To najbliżej Leonarda Cohena, jak tylko mógł się znaleźć Waters. Także pod względem tempa – na całym albumie wolniejszego niż na oryginale. Za to Eclipse przynosi Watersa dość generycznego, takiego z okresu Amused to Death, choć ma w sobie wytęsknioną przez poprzednich 40 minut lapidarność. 

Końcówka płyty jest na pewno bardziej udana niż początek. Jeśli w ogóle o tym albumie można pisać w kategoriach tego, że „coś się udało”. Biorąc pod uwagę wszystkie wersje The Dark Side of the Moon, jakie powstały przez lata, solowy album Watersa mógłby się nie zmieścić nawet w pierwszej piątce najbardziej interesujących. Co oznacza dość potężną porażkę. Fakt, że pewnie zostanie szybko zapomniana, nie zmniejszy jej rozmiarów.  

ROGER WATERS The Dark Side of the Moon Redux, Cooking Vinyl 2023