Niestety, znowu wyszło

Gdyby artyści postanowili pisać, malować i komponować w reakcji na wszystko, co najgorszego im się przytrafiło, skutki byłyby opłakane. A jesteśmy dość blisko tego scenariusza. I tylko nieliczni potrafią sobie w sztuce poradzić ze złą emocją. Sufjan Stevens się w tym sprawdził. Carrie & Lowell, którą pożegnał swoich nieżyjących rodziców, była jedną z najlepszych płyt w jego dorobku. I być może jednym z najlepszych muzycznych pożegnań zrealizowanych w XXI w. Ciepła, pełna witalności zaszytej w bogatych aranżacjach i liryzmie wydobywanym z partii bandżo, a wreszcie melancholijna – muzyka Stevensa nadaje się do wspominania zmarłych, snucia ich historii tak, żeby po drodze nie uznać tego za emocjonalną pornografię. Niestety, udaje się także i tym razem. Niestety, bo chociaż Javelin to świetna płyta i powrót do najlepszych momentów z dyskografii folkowca z Detroit, to kulisy ma dość gorzkie. Autor ogłosił jej premierę świeżo po terapii związanej ze zdiagnozowanym u siebie zespołem Guillaina-Barrégo, a dopiero gdy się ukazywała (stąd brak tej kluczowej informacji w wielu pisanych na gorąco recenzjach) – zadedykował w całości Evansowi Richardsonowi, swojemu życiowemu partnerowi, który zmarł w kwietniu. Piosenki są znów formą przeżywania żałoby, wątki związane ze stratą przenikają całą płytę i przeszywają serce słuchającego jak, nie przymierzając, tytułowe narzędzie. A słuchacz zastanawia się, czy jednak nie jest trochę jak emocjonalny wampir, siedząc i przysłuchując się, jak ulubiony artysta (ostatecznie, bo mi czytelnicy podpowiadają, że wspólne zdjęcia partnerów były w obiegu) wychodzi z szafy tylko po to, żeby stanąć nad trumną.      

Na szczęście u Stevensa prawie cały naturalizm śmierci i czerń żałoby przykrywa jak zwykle kołdra rozbuchanej formy. W tej artysta jest niczym na słynnym Illinois – dopracowane w najdrobniejszych detalach aranże są tak ładne, że łagodzą nawet zderzenie z tematem. A wszystko ułożone jest w opowieść o miłości i rozstaniu poprowadzoną miejscami tak, jak gdyby chodziło tylko o miłosne rozstanie. Ważniejsza jest relacja między kochankami i samotność wynikająca z porzucenia niż ostateczne odejście – a może są po prostu równoważne? O miłości, jak wiemy z różnych nagrań (w tym – pewnie najpopularniejszego w dorobku artysty – singla do Call Me By Your Name), autor Javelin potrafi opowiadać w sposób subtelny i celny.

Całość jest podana dość zwięźle, w dziewięciu autorskich utworach, aż do najbardziej poruszającego Shit Talk (z gitarami Bryce’a Dessnera), a później dziesiątego – There’s a World, coveru utworu Neila Younga z albumu Harvest. Potraktowanego jako pełen nadziei – a właściwie pogodzenia – epilog. Po drodze mamy – właśnie jak na Illinois – feerię stylistyk: od delikatnej kołysanki na 3/4 (My Red Little Fox), przez charakterystyczne dla Stevensa połączenie country z orkiestrowym rozmachem inspirowanym tyleż minimal music, co musicalem i pieśniami gospel (Will Anybody Ever Love Me?). W Everything That Rises Sufjan łączy rytmikę niczym z Mama Genesis z meandrującą linią wokalną jak z Neverending Story. Zasypując słuchacza detalami, ani na moment jednak nie traci z pola widzenia azymutu: niby opowiada o zmarłym kochanku, ale przecież mówi w pierwszej kolejności o sobie, odsłaniając się pewnie najmocniej jak do tej pory.  Bo niby nic się tu nie pojawia nowego, biorąc pod uwagę poprzednie nurty działań autora, ale kontekst jednak dużo zmienia. 

SUFJAN STEVENS Javelin, Asthmatic Kitty 2023