Rogiński wyprowadza nas w pole

Tu się na nic nie zda modlitwa do patrona recenzentów. Zresztą kto by nim miał być? Może św. Wit, ten od chorych na epilepsję, histeryków, ukąszonych przez żmiję, taksówkarzy (to ważny klucz – ci często wszystko recenzowali niepytani), tancerzy (tańczymy o architekturze, wiadomo) i jeszcze głuchoniemych. Połączenie tych trzech ostatnich najlepiej opowiada o słuchaniu nowej płyty Raphaela Rogińskiego – siedzisz, momentami niemy z zachwytu, niepewny, co słyszysz, chciałbyś się zaraz podzielić jakąś obserwacją z kimś obok, ale trzeba by ją najpierw odtańczyć. A do tej muzyki nie ma kroków. Bo choć autor potrafi opowiadać barwnie o podróżach do Odessy (Janowi Błaszczakowi w „Tygodniku Powszechnym”), w samej muzyce nie zostaje nam z tych podróży tak znowu dużo tropów – poza tym, co przywiózł z nich sam w swojej wyobraźni. Możecie się zastanawiać, ile w tym Azji, ile Afryki, a ile Morza Czarnego, a potem otworzyć oczy (jeśli słuchacie akurat Miejscówki z Dwójką – darmowego koncertu online, który ten materiał pokazywał w wersji roboczej dwa lata temu) i zobaczyć tę samą od lat gitarę Rogińskiego, a nie egzotyczne ngoni, saz czy Bóg wie, co jeszcze. Wiadomo, że brzmieniowo żaden instrument nie zrobi tyle, co palce grającego – tu słychać to wszystko rzecz jasna w mistrzowskich tłumieniach, półtłumieniach i ćwierćtłumieniach strun. Ale mam wrażenie, że jeszcze większą rolę na nowym albumie Talàn odgrywa właśnie wyobraźnia autora: słychać różnicę między szkicami z kameralnego koncertu dla Dwójki a wersją studyjną materiału, w której poza samą artykulacją skontrolowane zostało brzmienie wzmacniacza i cały tor dźwiękowy, archaizujący to brzmienie, przybliżający, kształtujący plastycznie każdy dźwięk – choćby imponującego Cliffs and Sea.   

Gdyby nie ta cała praca nad brzmieniem i ta cała wyobraźnia napędzana zapewne podróżami, mielibyśmy kolejny materiał z półki z solowymi gitarzystami, która jest ostatnio całkiem ciężka od nowości. Bez tego całego pyłu i kurzu, pewnej surowości, ale też pewnie wyjątkowych ozdobników można by było zacząć porównywać Rogińskiego z jakimś Gustavo Santaolallą albo lutnistą Jozefem van Wissemem (Flickering Glance). No i można by było zestawić jego płytę z wychodzącym jutro solowym albumem Patryka Zakrockiego Tales For Solo Guitar. Przyznaję, że od wczoraj próbowałem to zrobić, ale patron recenzentów nie pomógł i chociaż grają na gitarach tej samej marki, trudno te światy ze sobą zestawiać. Przede wszystkim dlatego, że Zakrocki stawia na improwizację, a Rogiński pokazał zestaw kompozycji i pracował nad tą płytą – nawet jak na jego standardy – wyjątkowo długo. Owszem, mijają się nawet gdzieś w okolicach He Was a Kind of Pot-Bellied Dwarf czy Well, Then, I’m the Type Zakrockiego (a ze strony Rogińskiego – Lyre). Ale zestawiać te albumy byłoby niesprawiedliwością – to trochę jak porównywać przebieg szybkiej partii szachów z rozgrywką korespondencyjną arcymistrzów toczoną tygodniami. Figury te same, jest opowieść, ale czas zmienia podejście.   

Muzyka Rogińskiego jest medytacyjna jak wcześniej, skontrolowana jak nigdy, a jej autor zwodzi nas przy tym w charakterystyczny dla siebie sposób. I wydaje mi się, że to specyficzne poczucie humoru jest bardzo niedocenianą częścią tego, co robi. Okadzeni przez piękno tych linii, kunsztowne melizmaty, eleganckie pauzy i technikę gry, nie zauważamy zabawy, jaką prowadzi z nami autor. Swoją płytę wspartą opowieścią o basenie Morza Czarnego zatytułował Talàn, czyli może – wprawdzie scytyjskie źródła tego słowa, o których mówi nota wprowadzająca płytę na Bandcampie, były dla mnie niesprawdzalne, ale już węgierski rodowód, o którym Rogiński wspomina w rozmowie z Bartoszem Nowickim (w Dwutygodniku), można szybko zweryfikować. Otóż to „może” opisuje przecież tę muzykę lepiej niż morze.  Nie wiadomo, gdzie dokładnie jesteśmy – może tu, może tam. Ale poruszająca jest ta muzyka na pewno. I pewnie lepiej się zgubić z Rogińskim niż odnaleźć w jakimś bardziej banalnym towarzystwie. Trudno się jednak przy tym nie zastanawiać, czy gitarzysta całkiem świadomie nie wyprowadza nas w pole, a potem wstaje znad instrumentu i kończy sesję krótkim i tak prostolinijnym „Dobra!”.     

Jest w tej muzyce oczywiście dużo melancholii, ale prawdziwy smutek wpisany jest w jej dotychczasowy odbiór – oto prosta, piękna, komunikatywna, choć nieco archaiczna muzyka Rogińskiego od lat ma w Polsce wąskie, koneserskie grono słuchaczy. Być może właśnie dlatego, że w istocie zazwyczaj szukamy łatwych definicji: Coltrane’a po Bożemu, Afryki jak na zdjęciach z biur podróży, muzyki gitarowej takiej, jaką się da zagrać w domu na własnym akustyku. Mam nadzieję, że ten całkiem wybitny album się przez te pokłady niezrozumienia przebije. Na razie jednak youtube’owa Miejscówka z Dwójką ma po dwóch latach 1344 wyświetlenia. Boję się więc, że w gronie admiratorów muzyki Rogińskiego przekonujemy o jej zaletach trochę sami siebie. Choć z drugiej strony – sam brak jakichkolwiek komentarzy może świadczyć o jakiejś bezradności skojarzeniowej, co wygląda, jak gdyby cała publiczność tego artysty oniemiała.  

RAPHAEL ROGIŃSKI Talàn, Instant Classic 2023