Najlepszy rok w historii muzyki

To pewnie wypadkowa małego doświadczenia, skromnej wiedzy i dziecięcego entuzjazmu, ale rok 1987 wydawał mi się (jakoś pod koniec roku 1987) najlepszy w historii ludzkości. Co w znacznej mierze sprowadzało się jednak do muzyki, bo z różnych aspektów ludzkich działań w wieku 13 lat wydawała mi się jednak najciekawsza. Dlaczego przyszło mi to do głowy przy smutnej okazji śmierci (w wieku 80 lat) Robbiego Robertsona? Prawdopodobnie dlatego, że myśl o prymacie roku 1987 nad innymi i w ogóle przebudzenie w kwestii refleksji, czy rok w muzyce był lepszy niż inne, przyszło mi właśnie jesienią 1987 r., w okolicach premiery tej płyty. I była to myśl tak mocna, że choć pamięć do szczegółów mam ogólnie dość słabą, tamten moment pamiętam. Po Sinéad O’Connor, U2, The Sisters of Mercy, The Cult, Marillion, Fleetwood Mac, The Cure, Marcu Almondzie, INXS, Death Angel, Anthraxie, Guns N’Roses, płytach Kultu, Prince’a, Suzanne Vegi, Depeche Mode, Voivoda, Swans, The Jesus And Mary Chain i jeszcze ukochanej (m.in. dlatego, że wydanej na licencji w Polsce, resztę można było na bieżąco usłyszeć w radiu) składance 4AD Lonely Is an Eyesore, po tym wszystkim ukazuje się jeszcze ten nieznany mi wówczas z wybitnych działań w The Band Robbie Robertson. Przytłaczająca większość z wymienionych to najlepsze albumy (moją ulubiona płytę Sonic Youth, też z tego roku, poznałem chyba ze dwa lata później, podobnie z Dinosaur jr.) w dyskografiach powyższych artystów. Brzmi to wszystko, jak gdyby w 1987 r. niebo było bardziej błękitne, a woda w Bałtyku cieplejsza, ale fakt jest faktem – muzycznie nawet Sting wydawał się wtedy jeszcze dużo fajniejszym gościem.  

Album Robertsona nie wszedłby dziś (ani nawet wtedy!) pewnie nawet do dziesiątki moich ukochanych płyt z roku 1987. Ale robił wrażenie w pierwszym momencie w życiu, kiedy zwraca się uwagę na produkcję, zaczyna się porównywać jednego artystę do drugiego i nagle – jak się już doda dwa do dwóch – okazuje się, że to działa. Że jest coś takiego, jak mocny brzmieniowy „znak wodny” Petera Gabriela, którego oczywiście błyskawicznie znajdziecie już w Fallen Angel. Dziś już wiem, że to charakterystyczne klawisze, które wykorzystywał wcześniej regularnie, że to perkusja Manu Katché, że podobna do tych znanych z So partia basu (co prawda nie Tony Levin, choć i jego znajdziemy w dalszej części płyty), ale wtedy? Pozostawało rozpoznać drugi głos i jakąś ogólną atmosferę nowoczesnej superprodukcji pop.

Co do U2, sytuacja była jasna – dokonali na płycie Robbie Robertson grupowego przejęcia dwóch utworów (Sweet Fire of Love i Testimony, ten drugi zresztą nie brzmi jak U2, tylko bardziej krzyżówka Rolling Stones i INXS), a łącznikiem był producent całości Daniel Lanois, który połowę atmosfery The Joshua Tree (realizowanej prawie jednocześnie) przytaszczył na sesje już w samych tylko ustawieniach pokręteł i suwaków w konsolecie. To wszystko zresztą w roku 1987 wydawało się gwarancją zwrócenia uwagi na debiutancki (nie licząc muzyki filmowej) solowy album dawnego współzałożyciela i wieloletniego gitarzysty The Band. Swoją drogą, partie gitarowe na tym albumie to jest coś, co doceniam dopiero dziś – swego czasu zagorzałym fanem był mój cioteczny brat, który później został gitarzystą w amatorskich zespołach rockowych, więc pewnie jest coś na rzeczy.   

Płyta przyniosła też przeboje – w tym jeden większego kalibru: Somewhere Down the Crazy River – ale wyniki sprzedaży jakoś nie powalały. Trochę wtedy chwalono i cmokano nad produkcją, brzmieniem, wokalami itd., ale trochę też krytykowano za dalekie odejście od folkowo-rockowego idiomu The Band. No i za to, że cień Petera Gabriela unoszący się nad tą płytą, bywał przytłaczający. Fakt jest faktem, że głównego bohatera co rusz zasłaniają tu jakieś elementy i postaci teoretycznie z drugiego planu. Nawet w Somewhere… jest ten kapitalnym drugi głos (Sammy BoDean), który robi klimat, dośpiewując linijkę refrenu. Tu Terry Bozzio, tam Larry Klein czy wspomniany Levin – to się nie mogło skończyć źle. Choć z drugiej strony – pozostaje ten wątek rdzennych Amerykanów, obecny w życiorysie Robertsona (Kanadyjczyka, którego matka pochodziła z plemienia Mohawków), opowieści o naturze, złamane strzały, puste przestrzenie – coś, czego U2 bardziej chciało dotknąć w czasach swojej fascynacji Ameryką niż naprawdę dotknęło. Poza tym Robertson, dodajmy, pracował nad tymi piosenkami przez lata, powoli, no i był współproducentem płyty.     

Żal kolejnego odchodzącego muzyka z wielkiej generacji, która dużo wątków we współczesnej muzyce rozrywkowej zaczynała. Choć przyznam, że nieplanowany wcześniej powrót do tej płyty okazał się dla mnie dość miły. Tylko przy Fallen Angel miałem dziwne uczucie: sami zresztą posłuchajcie frazy You gotta play the hand that’s dealt ya i powiedzcie, że nie słyszycie tam nostalgia. Tak, wiem, to też tylko subiektywne wrażenie. Tylko pewnie minie szybciej niż tamto złudzenie związane z najlepszym rokiem w historii. 

ROBBIE ROBERTSON Robbie Robertson, Geffen 1987