Tydzień zaczyna się we wtorek

Mam na taką sytuację osobny tag na blogu: najmocniejszy piątek roku. Czyli taki, kiedy w poniedziałek trudno w ogóle wybrać temat, bo za dużo się działo. Depeche Mode to temat dość oczywisty, więc musiał się w piątek pojawić. Tego samego dnia wybrałem się na premierę spektaklu Depesze w warszawskim Teatrze Rampa: prawie pozbawionego fabuły (to i dobrze) i całkiem pozbawionego dialogów dwugodzinnego widowiska złożonego z hitów Depeche Mode, ułożonych z grubsza chronologicznie, pod muzyczną opieką Marty Zalewskiej z Marcinem Januszkiewiczem wcielającym się wokalnie (nieźle) w rolę Dave’a Gahana. Zaczyna się od choreografii ze zwyczajnymi ludźmi, którym muzyka – wczesne hity DM, te z lat 80. – daje szansę na ucieczkę od ich zwykłego życia, obserwujemy tych normalsów przeobrażających się w przerysowanych wizerunkowo endżojów, jakich znamy z polskich ulic, a później zasadniczo dojeżdżamy do końca – w raz lepszym, raz gorszym stylu (najlepszy początek, a później „koncertowe” Shake The Disease, słabszy, trochę już jakby doszyty finał) – już w stylu występu, widownia zamienia się z teatralnej w koncertową, a cały pomysł będzie dla niejednej osoby ersatzem niedostępnych cenowo stadionowych show prawdziwego zespołu. Dom kultury w Łomży – teatralnym szeptem skomentował w pewnym momencie jeden z kolegów dziennikarzy z tylnego rzędu. Otóż tak, bo z grubsza o to chodzi w całym zjawisku i nic w tym akurat pejoratywnego – depesze pojawiają się i w dużych miastach, i na prowincji, to wszechobecna subkultura pozbawiona elitaryzmu. I nawet jeśli spektakl w Rampie nie wznosi się na wyżyny sztuki, a czasem zbliża się do formuły lepszego karaoke, to ze swojej niezbyt uprzywilejowanej pozycji na blokowiskowym Targówku całkiem celnie ten fenomen szkicuje. 

To był dopiero piątek. W niedzielę zaczęła się w Pardon To Tu dwudniowa rezydencja Matsa Gustafssona z The End i różnymi pobocznymi przedsięwzięciami. Przyjeżdżają tu ostatnio dość regularnie, można wręcz obserwować, jak starzeje się ten skład z godnością: z Gustafssonem grającym wymiennie na barytonie i na przetwarzanym brzmieniowo flecie, Kjetilem Møsterem, który do saksofonu lub klarnetu montuje przystawki pozwalające mu wykorzystywać gitarowe efekty, jak zwykle świetną wokalistką Sofią Jernberg, która zewnętrznych efektów nie potrzebuje, a do tego sekcją: Anders Hana i Børge Fjordheim. Zajrzałem na rezydencję pierwszego dnia, gdy ci dwaj ostatni występowali w duecie na perkusję i ludowy norweski instrument langeleik oraz drumlę (ta ostatnia – jak się okazało – wywołuje zaskakujący entuzjazm publiczności), a wcześniej jeszcze grali w trio Johan Berthling (kontrabas), Anja Lauvdal (pianino, elektronika) oraz Jernberg. Te początkowe występy okazały się zaskakująco delikatne, choć niepozbawione uroku, najmocniejszym akcentem – w każdym znaczeniu tego sformułowania – był tradycyjny skład The End. A w finale dołączył do składu Gustafssona Oren Ambarchi z gitarą i stołem wypełnionym kablami i efektami. Ten z kolei zupełnie się nie zmienia – może hałasował trochę mniej niż zwykle – za to kabli z pewnością coraz więcej. Aż żałuję nieobecności na dniu drugim.

O ile The End było brzmieniowym pewniakiem, to z pewną obawą szedłem na Dry Cleaning, których koncert bardzo mi się podobał na Off Festivalu, a którzy wystąpili wczoraj w Hybrydach, klubie brzmieniowo co najwyżej średnim. Ten pełny, dłuższy set okazał się nieco mniej energiczny niż trzy kwadranse na festiwalu, zresztą nowy materiał, który go wypełnił mniej więcej w połowie, nie pozostawia tu dużego pola manewru. Jeśli ktoś nie kupuje wokalnej konwencji Florence Shaw, pewnie się znużył, ale muzycznie to bardzo pewny skład. Przede wszystkim jednak zaskakujące było to, że – może dzięki temu, że to bardzo precyzyjnie brzmieniowo wymyślona muzyka – angielskiego zespołu dało się w Hybrydach słuchać. Znikały trochę barwowo wokale, w nagraniach z dużą precyzją wyjęte na pierwszy plan, a tu jednak przesłaniane przez gitarę na tym samym zakresie, ale cała reszta miała dźwiękowo klasę, szczególnie jak na mało już klasowy lokal (podobno pod sceną było gorzej, sam stałem tuż przy reżyserce). W warunkach światowych to oczywiście niższe stany średnie, ale w skali Narodowego byłyby to chyba okolice dziesiątki. A ponieważ bilety kupowałem w ramach oszczędzania na koncertach Live Nation (stówa za Dry Cleaning na wznoszącej to ciągle 4 lub 5 razy mniej niż za schodzącą gwiazdę na wspomnianym Narodowym), nie wychodziłem rozczarowany. Co nie znaczy, że Florence i spółka powinni teraz wyjść do wielkich hal. Nie bez powodu ten zespół zrobił furorę podczas pandemii, mniejsze sceny i nieco bardziej intymny odbiór premiujący lekko powściągniętą dynamikę to dla nich właściwe środowisko.  

Mam nadzieję, że to wszystko trochę mnie tłumaczy z braku wpisu o duecie JPEGMAFIA & Danny Brown (płyta bardzo fajna, źródła sampli można ułożyć w ładną playlistę, ale to jest – mam wrażenie – dość żywiołowy i pełen spontaniczności materiał raczej do słuchania niż do analizowania), o Lankum wspominałem wcześniej, a o Arooj Aftab pisałem zawczasu w papierowej POLITYCE. Tyle że godny jest ten album odnotowania i tutaj, bo choć przejście do Verve tej wybitnej amerykańskiej wokalistki o pakistańskich korzeniach niby nie wniosło wiele (okładka jest z pewnością brzydsza niż w wypadku nowego Depeche Mode), to jednak zmieniło zasięg działania. I z pewnością nie zaowocowało albumem pod publiczkę, o bardziej masowym niż dotąd charakterze. Wręcz przeciwnie: Aftab z Iyerem na różnych instrumentach klawiszowych i Ismailym na basie i basowych rejestrach Mooga grają coś, co mogłoby być trwającą wiecznie improwizacją. Love in Exile pod tytułem symbolicznie łączącym dzieci z pakistańskich i hinduskich, emigranckich rodzin kryje album będący cyklem bardzo swobodnych, lejących się form, które w dziedzinie melancholijnego skupienia i emocji wchodzą na poziom geniuszu, a zarazem z punktu widzenia cywilizacji skoncentrowanej na krótkich i raczej krzykliwych formach są kompletnie bezużyteczne. Pojawienie się Aftab na Grammy wśród gwiazd popu czy nawet country to jak porównywanie konkursu poezji z wyścigiem sprinterskim. Jedno i drugie ma swoich bohaterów, pewnie nawet jakąś wspólną publiczność, ale kryteria są zupełnie inne. 

Sam polubiłem na Love in Exile za pojawiającą się choćby w Sajni rytmikę w stylu Joshuy Abramsa, a przede wszystkim fakt, że gitarzystę Gyana Rileya (którego nie jestem szczególnie wielkim sympatykiem od czasu nudziarstwa jakie zrobił z muzyki swojego ojca Terry’ego występując z nim w duecie) Aftab zamieniła tu na Iyera, u którego nuda i jednostajność poddane są zasadom fizyki kwantowej. Jak u Schrödingera: trochę są, a trochę ich nie ma. Może to wykształcenie pianisty w zakresie nauk ścisłych zasugerowało mi to porównanie, ale mam wrażenie, że jest coś takiego w tej muzyce – niejednoznacznej, a przy tym na swój sposób czytelnej i prostej. W oczywisty sposób odnosi nas do modnego ćwierć wieku temu nurtu qawwali, choć w tej dziedzinie ma konkurencję – utwór Vagherah formacji Qwalia z wykorzystanym głosem Nusrata Fateh Ali Khana. I to ukazało się na płycie w ostatni piątek. I mam nadzieję, że również dowodzi, że ten tag o najlepszym piątku można dziś wykorzystać.  

AROOJ AFTAB, VIJAY IYER, SHAHZAD ISMAILY Love in Exile, Verve 2023