Wolno

Ile razy jeszcze? Takie pytanie zadaję sobie za każdym razem, gdy widzę tę samą rozmowę: po co te parytety płci, czemu ci aktorzy o kolorze skóry innym niż biały grają elfy (każdy widział wzorzec), skąd pomysł, żeby 007 był kobietą, a syrenka czarna (jak Czarna Madonna, swoją drogą – a raczej bardziej fikcyjna). Bo nie chodzi jakiś doraźny skutek (ten bywa mizerny, ale zwykle wtedy, gdy i bez tego byłby taki), tylko o rozbudzenie ambicji i wyobraźni, o danie szansy na utożsamienie, wskazanie wzorca, ustawienie innego przykładu w centrum. Ale w muzyce AD 2022 jestem względnie spokojny. Nikt nie będzie pytał ani zwracał nerwowo uwagi na to, czemu na arenie światowej reprezentują nas niemal same kompozytorki – w końcu to efekt tego, co na festiwalach dzieje się od lat, pewnej pracy, którą wszyscy prowadzimy nad naszą dziedziną. A spokojny jestem dlatego, że Polskę w zestawieniach światowych za ten rok reprezentować będą albumy Aleksandry Słyż (właśnie wydany A Vibrant Touch, drugi w jej dorobku) i Antoniny Nowackiej (z Sofie Brich, przygotowywana na październik Languoria). Że zainteresowanie krajowej scenie przynosić będą wydane niedawno albumy FOQL, czyli Justyny Banaszczyk (Wehikuł, wydany właśnie przez londyński label MAL), oraz VTSS, mniej znanej jako Martyna Maja (Circulus Vitiosus, epka sygnowana przez Ninja Tune). Czy wreszcie Domestic Flights Edyty Jarząb (Pointless Geometry), niedawno opisywane przez „The Wire”. Wszystko to toczy się po prostu wolno, z dnia na dzień trudno pewne procesy zauważyć, ale tej jesieni widać je jak na dłoni.  

Wolna – w paskudnym uproszczeniu – jest też muzyka Aleksandry Słyż. Jeśli „The Wire” Edytę Jarząb zestawiało z Pauline Oliveros, przewiduję za to nazwisko wróci przy okazji interpretacji nagrań kolejnej Polki. Wzbogacone zapewne o dwa kolejne: Éliane Radigue i Gérarda Griseya, jednego z ojców spektralizmu. Jarek Szczęsny w Nowej Muzyce już zestawiał Słyż z Kali Malone, co słuszne w dwójnasób. Po pierwsze – ze względu na budowanie kompozycji wolno się rozwijających, a po drugie – bo te dwa nazwiska spotkamy pewnie pod koniec roku na szczycie zestawień najlepszych albumów z nową muzyką. 

Sam z recenzją A Vibrant Touch – po poprzednich achach i ochach z mojej strony przy okazji debiutu artystki – odczekałem kilka dni, żeby uniknąć wrażenia obsesji. Samej obsesji jednak uniknąć trudniej: druga płyta jest jeszcze lepsza niż Human Glory, a pewność, z jaką kompozytorka te trzy formy konstruuje, z wykorzystaniem syntezatora, ale też kameralnego składu muzyków, robi potężne wrażenie. Od Healing po monstrualny wręcz, 25-minutowy Softness, Flashes, Floating Rage mamy wrażenie obcowania z utworami wypadającymi brzmieniowo świetnie, a jeszcze lepiej – pod względem dyscypliny, która Słyż, artystkę dobrze znającą się na realizacjach obejmujących choreografię, taniec, ale też rozumiejącej ilustracyjność w innych mediach (pracuje w szwedzkiej firmie Dice tworzącej wysokobudżetowe gry wideo), prowadzi w rejony bardzo silnie akcentowanego rytmu. Napisać, że A Vibrant Touch jest albumem rytmicznie bardzo przystępnym, miarowym, klarownym – to może być pewne zaskoczenie, ale tylko dla tych, którym rozmazuje się w jednostajny ambient muzyka poniżej 50 BPM (a w tych rejonach tu, o ile się zdołałem zorientować, jesteśmy). Oczywiście w tej rytmiczny grid wpisują się partie dwojakiego rodzaju – elektroniczne, generowane, ale też linie napisane dla żywych muzyków. I zarówno pod względem rytmicznym, w lekkim, akcentowanym świadomie asynchronie jednych i drugich partii, jak i harmonicznym, w delikatnych rozstrojeniach i dudnieniach, ta minimalistyczna i statyczna muzyka nabiera życia w każdej sekundzie. Całość funkcjonuje więc jednocześnie na dwóch poziomach: ogólnej struktury muzycznej i na poziomie „atomowym”, budującej nieustający suspens. Cały album to wydarzenie – i doświadczenie, co bardzo ciekawe, bardzo demokratyzujące odbiór. Mam wrażenie, że jak rzadko która muzyka twórczość Aleksandry Słyż nadaje się nie tylko do prezentacji na festiwalach typu Warszawska Jesień czy Unsound, ale też gdzieś pomiędzy, a może nawet w przestrzeniach do tej pory przez awangardę muzyczną niezdobytych.   

ALEKSANDRA SŁYŻ A Vibrant Touch, Warm Winters Ltd. 2022 

W te ostatnie wchodzi też nowa płyta szwedzkiej artystki Ellen Arkbro. Do tej pory wymienianej jednym tchem obok Kali Malone czy Sary Davachi wśród twórczyń zainteresowanych brzmieniem organów. Ale jej duet z pianistą/multiinstrumentalistą Johanem Gradenem to dość błyskotliwe wyjście z dronowej niszy. I get along without you very well zawiera bowiem… piosenki. Tyle że takie z przestrzeni tempa poniżej 50 BPM właśnie. Aranżowane na ograniczone (i organiczne) instrumentarium, z organami, fortepianem, saksofonem, klarnetem, perkusją i kontrabasem, w najprostszych momentach (Out of luck) brzmią trochę jak zwolnione odpowiednio, jazzowe covery Radiohead. Recenzent The Quietus usłyszał też ślady estetyki Mazzy Star, ja bym do tego dorzucił w pierwszej kolejności spokój, liryzm i minimalizm Susanny Wallumrød. Jedno nie ulega wątpliwości: przedostatni w zestawie Love you, bye z powolnym organowym crescendo i solem saksofonu w finale to jeden z najbardziej niesamowitych utworów, jakie w tym roku słyszałem i być może wolno dochodziłem dziś do tego spostrzeżenia, ale tempo narzucała muzyka.  

ELLEN ARKBRO  & JOHAN GRADEN I get along without you very well, Thrill Jockey 2022