Pharoah odszedł w mocy

W wieku 81 lat zmarł Pharoah Sanders, jeden z najwybitniejszych saksofonistów tenorowych w historii jazzu. Postać tak wielka, że na początek trzeba przywoływać słowa nieżyjącego już Alberta Aylera, który awangardę amerykańskiego jazzu lat 60. scharakteryzował tak: Coltrane był Ojcem, Pharoah Synem, ja jestem Duchem Świętym. Ta ocena umiejętności i wpływu odchodzi właśnie w całości w przeszłość wraz z odejściem ostatniego z całej trójki. Wydaje się jednak z dzisiejszej perspektywy trzeźwa i trafna – przez lata po śmierci Coltrane’a Sanders był kontynuatorem jego myśli, najważniejszym uczniem, wieloletnim podstawowym współpracownikiem jego żony Alice Coltrane i muzykiem rozwijającym nurt spiritual jazzu w kierunku zapoczątkowanym przez swojego mistrza. Podobnie jak Coltrane grywał bluesa, grywał free, fascynował się muzyką religijną i afrykańską, interesował go Wschód. Ale był też jednym z tych jego współpracowników, których kariera nie skończyła się na graniu Coltrane’a. 

Urodził się jako Farrell Sanders w 1940 r. w Little Rock w stanie Arkansas, ale przeniósł się z rodzicami do Kalifornii. Zaczął od grania na perkusji i na fortepianie (uczył go dziadek), później chwycił za klarnet, na którym grywał w kościołach (to zarazem z fascynacji klarnetem, który w kościele usłyszał). W 1962 r. jako 22-latek – i już jako saksofonista próbujący zarobić na życie na scenie jazzowej – trafił do Nowego Jorku. Był zafascynowany twórczością Ornette’a Colemana i Cecila Taylora. Ale grał początkowo z przypadkowymi muzykami, których udało mu się znaleźć i namówić, a następnie poprzez słynną Sun Ra Arkestra (wtedy stacjonującą właśnie w Nowym Jorku – zbierała muzyków z ulicy, jednym z nich był Sanders, ponoć wtedy bezdomny) dostał się do zespołu Coltrane’a, którego osobiście zdołał poznać wcześniej, jeszcze w Kalifornii.

Zaczęli pracować we wrześniu 1965 r. Pharoah spóźnił się więc na sesje A Love Supreme – płyty prawdopodobnie najważniejszej dla jego przyszłego stylu i sposobu myślenia, ale grywał ten materiał z Coltrane’em na koncertach, czego dowodem wznowiony ostatnio występ Live in Seattle. Był też obecny na nagraniach Ascension, Meditations czy Kulu Sé Mama. Nie pozostawał tylko uczniem – mówi się, że jego mocny brzmieniowo, harmonicznie bogaty, ale zarazem medytacyjny, uduchowiony styl gry okazał się w pewnym stopniu inspirujący dla samego Coltrane’a. 

Partie Sandersa bywały nieskomplikowane melodycznie, ale też niesłychanie intensywne, a w kwestii brzmienia instrumentu był ponoć niezwykle wybredny, dużo eksperymentował, szybko się uczył. Współpraca między nim a Coltrane’em opierała się na świetnym porozumieniu bez słów, wspólnocie zainteresowań. Nigdy nie pytałem go o nic związanego z muzyką – wyznał wiele lat później w wywiadzie dla „New Yorkera”. Zawsze mówił mi tylko: graj.

W tej samej rozmowie mówi też coś, co można by potraktować jako motto całej jego kariery muzycznej: Jeśli jesteś głęboko zanurzony w muzyce, po prostu dalej graj. Cała jego filozofia zamyka się w tym, żeby grać – i często w jednym lub dwóch dźwiękach odnaleźć klucz do opowiedzenia wielkich emocji. W kwestii rozmachu swoich kompozycji i częstego sięgania o ostinatowe, transowe formy dużo zawdzięczał (jak sam przyznawał) współpracy z wdową po swoim mistrzu, pianistką Alice Coltrane – towarzyszył jej na najważniejszych albumach. Po śmierci Coltrane’a kontynuował solową karierę. The Creator Has a Master Plan z wydanej w roku 1969 autorskiej płyty Karma mógłby być kolejnym utworem Coltrane’a, płyta przynosiła muzykę na podobnym poziomie intensywności i kreatywności. Kolejne – jeszcze więcej eksperymentów. Sanders grywał na flecie, instrumentach perkusyjnych, a w swoich utworach chętnie wykorzystywał śpiew. Stale grywał z „osieroconymi” przez Coltrane’a muzykami (Grammy Award za hołd Blues for Coltrane: A Tribute to John Coltrane), ale nie tylko. Jeszcze pod koniec lat 60. nawiązał współpracę ze słynną Jazz Composer’s Orchestra. A w latach 80. i 90. współpracował ze środowiskiem Billa Laswella, co zaowocowało nagraniem fantastycznego albumu The Trance of Seven Colors z Maleemem Mahmoudem Ghanią, łączącego jazzową improwizację i marokański trans. 

Angielskie rest in power, dosł. spoczywaj w mocy – spotykana tu i ówdzie trawestacja rest in peace – wyjątkowo dobrze pasuje do tego pożegnania. Do końca życia Sanders pozostawał aktywny.  Jego zeszłoroczna, nagrana z Floating Points i London Symphony Orchestra płyta Promises była najlepszym albumem ubiegłego roku w podsumowaniu POLITYKI, przygotowanym przez niżej podpisanego i potwornie zasmuconego tym odejściem autora bloga.