Nie jestem fanem i jestem z tego dumny

O ile muzyka jest z pewnością jedną najlepszych rzeczy na świecie, to kult muzyków jest prawdopodobnie jedną z najgłupszych. Oczywiście muzykę komponują i wykonują muzycy, za co należy ich szanować, zarazem jednak nie szukając w nich życiowej wyroczni, a już tym bardziej wzorca osobowościowego. Słuszność tego poglądu w ciągu 24 godzin uświadomiły mi dwa różne doniesienia. Najpierw te na temat gitarzysty Neurosis Scotta Kelly’ego, który przez lata znęcał się psychicznie, fizycznie, werbalnie i finansowo (cytuję w praktyce jego własne oświadczenie) nad żoną i dziećmi. Później te na temat Wina Butlera, który wykorzystywał swoją pozycję sławnego rockmana, żeby uwodzić o połowę młodsze dziewczęta, które teraz – po latach – niezależnie od siebie opowiedziały o swoich kontaktach z liderem Arcade Fire. Zarzuty stawiane temu drugiemu są teoretycznie słabsze i bardziej charakterystyczne dla dzisiejszej wrażliwości, zgodnie z którą zwracamy baczniejszą uwagę nie tylko na przypadki nadużywania siły, ale także na nadużywanie pozycji związanej ze statusem społecznym czy władzą. Butler zresztą podtrzymuje w swoim oświadczeniu, że seks uprawiany był za obopólną zgodą. Ale linia obrony (którą podtrzymuje Régine Chassagne, broniąca swojego męża współliderka AF) jest zaskakująco podobna: problemy natury psychicznej, ciężkie chwile, własne demony, walka wewnętrzna z tragicznymi wydarzeniami z życia. I nie wróży dobrze rozwojowi obu tych historii, bo – mam nadzieję, że jesteśmy się w stanie zgodzić – prywatne demony usprawiedliwiają wiele, ale z pewnością nie robienie krzywdy innym ludziom.   

Oczywiście mój dystans do kultu znanych wykonawców nie wyklucza (niestety) budowania w sobie pewnej mniejszej lub większej sympatii do artystów w zależności od tego, czy podoba mi się to, co robią. I ze względu na to – paradoksalnie – nieco mocniej zabolał mnie przypadek Butlera niż Kelly’ego, zapewne właśnie dlatego, że śledzę zespół od początku, widywałem ich na koncertach, na płyty jednak czekałem. Nic bardziej błędnego. Nie ma sensu dopatrywać się w ludziach, którzy tworzą świetną muzykę – a już szczególnie w dyscyplinie zespołowej, kiedy proces twórczy jest mocno skomplikowany – jakichś supermenów, nie ma nawet sensu dopatrywać się w nich z automatu szczególnie fajnych czy bystrych. Kto wie, czy lepszymi koleżankami i kolegami nie byłyby relatywne beztalencia, których logotypów nikt w zeszytach nie gryzmolił. 

Każdy ma w tej dziedzinie swoje doświadczenia, nie chcę uznawać moich za jakieś szczególne, ale byłem w swoim życiu fanem kilkorga wykonawców – mógłbym ich wyliczyć na palcach dwóch rąk. Część z nich okazała się niezbyt fajna, pozostali być może też tacy są, tylko jeszcze o tym nie wiem. Na nagrywających dziś artystów, nawet tych fantastycznych i z dorobkiem, spoglądam trochę jak na bomby zegarowe, którym za chwilę odpali coś w życiorysie, zachowaniu albo w światopoglądzie i będzie z tego jakiś nowy Ariel Pink albo Ryan Adams (swoją drogą: znacie ich tegoroczne płyty?). A tańczyłem jako dziecko do Michaela Jacksona, oglądałem jako nastolatek z fascynacją Polańskiego i już w dorosłym wieku podziwiałem okładkowe sesje magazynów autorstwa Terry’ego Richardsona. Dziś unikam sytuacji z fotkami na insta, autografów praktycznie nie zbieram, mam może ze trzy. Ostatnio się zdecydowałem i zebrałem od Jaimie Branch, a teraz – wiadomo, oddałbym w każdej chwili ten autograf za kolejną płytę czy koncert. Nie mam zresztą tak naprawdę pojęcia, dlaczego zmarła, w ogóle niewiele o niej wiedziałem poza tym, że tworzy niesamowitą muzykę. Z jednym z polskich artystów mam tak, że nawet nie chcę go poznawać osobiście. Miałem parokrotnie taką możliwość, uwielbiam jego muzykę, cień fanowskiego stosunku z dawnych lat pozostaje, ale strasznie się boję, że nawet głupi wywiad dla gazety może sprawić, że stracę szacunek. Taka postawa schładza emocje, więc nie wiem, czy mogę ją polecić, ale w moim wypadku się sprawdza. Trochę jak oglądanie futbolu czy innego sportu tylko dla ładnej gry, bez presji kibicowania tej samej drużynie.

Oczywiście nie zawsze tak miałem. Jako 11-latek dość bezkrytycznie zapatrzony byłem w mój pierwszy ulubiony zespół muzyczny, czyli krajową grupę Lady Pank. Wprawdzie wiarę w ulubioną i wszechpotężną formację rockową zachwiało nieco pierwsze doświadczenie koncertowe (o którym już wspominałem pięć lat temu), to jednak dopiero słynna historia z Janem Borysewiczem na Dniu Dziecka we Wrocławiu obnażyła pewne zasadnicze  mankamenty kultu. A ponieważ przy okazji muzycznie zespół mocno stracił impet (i swojego tekściarza Andrzeja Mogielnickiego), rzecz posłużyła mi jako dzwonek alarmowy. Od tamtej pory coraz bardziej dziwię się sytuacjom, w których dowiaduję się o tym, że ktoś ubóstwia jakiegoś artystę czy artystkę do tego stopnia, że jest w stanie jeździć za nim/nią po Europie, że zbiera już nie tylko płyty, ale i koszulki, autografy, albo – co gorsza – naśladuje go wyglądem albo nawet zachowaniem. Być może z tych samych powodów porzucałem lubianych przez siebie wykonawców, gdy ich fandom zaczynał dynamicznie rosnąć – tak było choćby z Depeche Mode. I być może, próbując sobie skompensować w jakiś sposób własne uczucia z przeszłości i szukając jakiegoś sposobu na zareagowanie na świetną muzykę bez konieczności angażowania się emocjonalnego w podążanie za jej wybitnymi twórcami, przeszedłem na pozycje dość zdystansowanego, może nawet nieco malkontenckiego recenzenta, znalazłem się tu, gdzie jestem, i piszę teraz dla Państwa te słowa.  

Do słów dołączam płytę – eskapistyczny zestaw psychodeliczno-popowych piosenek formacji Vinyl Williams. Ze szczególnym wskazaniem dla osób lubiących Tame Impala i Stereolab. A może trochę i dla sierot po Arielu Pinku. Piosenek rozmytych, popowych, futurystycznych, trochę jednak zbyt energicznych na ścieżkę dźwiękową do windy. Ukazała się nagle, choć single zapowiadały od dawna niezłej klasy zestaw – a Beaming, Exopalace i Precious Star pojawiały się na taśmie tygodnia wiele miesięcy temu. Cosmopolis w całości mówi o tych zapowiedziach singlowych coś zgoła innego niż wczorajsza płyta-bohaterka. Właściwie przekłada 1:1 zapowiedź na efekt końcowy. Jestem więc zadowolony z tego albumu. Ale obiecuję, że nigdy nie zostanę fanem zespołu ani Lionela Williamsa, jego lidera.   

VINYL WILLIAMS Cosmopolis, Requiem Pour Un Twister 2022