Czego nauczyła mnie playlista

Z zabawnych rzeczy – dla wszystkich czytelników polemiki w serwisie Porcys przed sześcioma laty sam fakt, że zacząłem publikować playlisty, ten wpis może być wyjątkowo wesoły. Oto ktoś, kto krytykował zaangażowanie dziennikarzy w playlistowy szał (wtedy oznaczało to często przyciąganie pojedynczych nazwisk do prowadzenia playlist, żeby promować konkretny serwis), parę lat później publikuje 76. tygodniową playlistę. Kilka rzeczy, o których mówiłem w komentowanym złośliwie (nie bez przyczyny, przyznaję) wystąpieniu na targach „Co Jest Grane”, się sprawdziło. Na przykład fakt, że model nie nadaje się w moich warunkach (nie akceptuję payoli w żadnym wariancie) na pracę zarobkową. To mediaworking, jak się również złośliwie opisuje, w najwyrazistszym wydaniu: robicie coś, wkładając w to co tydzień naprawdę sporo roboczogodzin i przynosi realny zysk kilku firmom żyjącym ze sprzedaży w dużej skali – w najmniejszym stopniu samemu wykonawcy –  ale zamian otrzymujecie satysfakcję. I, co nie bez znaczenia dla mnie, playlistę, jakiej chciałoby się posłuchać samemu. Kilka rzeczy się nie sprawdziło – na przykład playlisty nie muszą być już związane z jedną tylko platformą, pojawiły się narzędzia do ich automatycznego przenoszenia na inne. A przede wszystkim: okazało się, że potrafią być całkiem pouczające. Mnie w warunkach tygodniowych ta zabawa uczy przede wszystkim innego spojrzenia na kalendarz wydawniczy: z punktu widzenia oczekiwania, jakie budują single. Stąd na przykład aktualnie najbardziej oczekiwaną płytą roku jest dla mnie – po dwóch singlowych piosenkach – album Louisa Cole’a.        

Do tej pory najbardziej oczekiwanym albumem ostatnich miesięcy był dla mnie – na podobnej zasadzie – All Of Us Flames Ezry Furman. I tu po raz kolejny manifestuje się banalne niby, ale jednak potwierdzające się w sposób bolesny odkrycie – dobre single, nawet w imponującej masie, nie dają idealnej płyty. Pojawiające się pojedynczo Forever in Sunset, Throne czy Lilac & Black były z mojej perspektywy idealnym uzupełnieniem tygodniowych playlist: głos Ezry Furman, bardzo na przecięciu spektrum męskiego i kobiecego, wydaje się pełen zaangażowania w rzadko spotykanej postaci, a przy okazji – pełny tak po prostu. Piosenki klimatyczne, ale niewyzute z energii, rockowe, ale bez schematu – mocno czerpiące z folku i bluesa – a wreszcie produkcja Johna Congletona podkręcona do granic wytrzymałości, właściwie eliminująca niuanse, lecz w niewielkiej dawce bardzo atrakcyjna. 

W 47-minutowej dawce wszystko to brzmi nieco inaczej. Wzmaga odbiór niektórych cech albumu, w którym – poza może świetnymi dęciakami Nate’a Walcotta, współpracownika Conora Obersta – tych detali nieco brakuje. A posępna muzyka pozbawia Springsteena męskiej kaznodziejskiej nuty, a Nicka Cave’a łączy z PJ Harvey. Tu i ówdzie znajdziemy ukłony dla lubianego przez Furman Lou Reeda (poświęciła mu książeczkę ze znanej serii 33 1/3), znajdziemy się tu również parokrotnie blisko grupy Arcade Fire (i to bez oskarżeń o molestowanie seksualne). Zarazem jednak całość formatu singli nie utrzymuje, a te (to znów spostrzeżenie odpowiadające na tytułowe pytanie) niesamowicie wyśrubowały oczekiwania. 

Bezapelacyjnie jako cecha pozytywna w każdym fragmencie płyty zostaje nam więc to zaangażowanie. Źródeł tej momentami rebelianckiej wręcz energii jest dużo: transgenderowa, otwarcie biseksualna Furman zarazem dokonała transgresji religijnej, przechodząc na judaizm. I do religii nawiązuje nawet w tytułowej frazie, wyjętej z Tory. Być może nawet te najsłabsze z umieszczonych tu nagrań znakomicie sprawdziłyby się na jakiejś ścieżce dźwiękowej – a z tym Furman miała styczność jako autorka muzyki do serialu Sex Education – ale to już kolejny format odbioru i temat pewnie na zupełnie osobny wpis.  

EZRA FURMAN All of Us Flames, Anti-/Bella Union 2022