Recenzja, której nikt się tu nie spodziewał

Sam jestem mocno zaskoczony pojawieniem się tej recenzji na Polifonii. Owszem, przyznaję, że miałem z tym coś wspólnego, ale bardziej może liczy się to, co ta płyta zrobiła ze mną. Jak dobrze – że tak zauważę – rozładowuje całą tę nerwową atmosferę wokół nas. Jeden utwór powstrzymałby nawet narastający gniew prezydenta RP, który jest tak nieusatysfakcjonowany odpowiedzią na swój list do ministra obrony narodowej, że grozi – cytuję – kontynuowaniem korespondencji. Też to mam. Rozdrażnienie z powodu jednej płyty potrafię uśmierzać, słuchając następnej. A w tym wypadku padło na płytę wykonawcy, który znalazł się wśród pierwszych trzech, jakich w życiu widziałem na scenie. Cała trójka wyglądała tak:

1. Lady Pank. Czas się przyznać – należałem do młodocianych zwolenników tej kapeli, a ponieważ był to okres jeszcze przed ich słynnym występem na Dniu Dziecka, matka pozwoliła mi iść – w tajemnicy przed ojcem – na pierwszy w życiu rockowy koncert w Domu Kultury Huty Szkła (nieistniejącej już) w Wołominie. Od razu poznałem wszystkie cechy charakterystyczne koncertów rockowych: jest za głośno, panuje nieznośny tłok, zespół gra gorzej niż na płycie, wykonuje inne utwory niż byśmy sobie życzyli, jego członkowie wydają się jacyś tacy dziwnie zmęczeni i nieobecni, a wokalista – choćby i dobry – nie radzi sobie z repertuarem. Ale zasadniczo uznałem, że granie na gitarze byłoby czymś fajnym.

2. Przemysław Gintrowski. Poszedłem, bo postanowiłem uparcie chodzić na wszystko, co pokażą na scenie Domu Kultury Huty Szkła (tej, którą później zamknęli). I od razu poznałem wszystkie najważniejsze cechy koncertów z piosenką poetycką: wykonawca gra piosenki jakiegoś innego wykonawcy, z którym kiedyś razem grali, ale to było bardzo dawno i anegdota o tym robi się dłuższa niż sama piosenka, później opowiada o tym, gdzie jest aktualnie jego znajomy (chodziło oczywiście o Kaczmarskiego, który mieszkał wtedy w Australii – przy okazji: dziś obchodziłby 60. urodziny), więc mamy kolejną dygresję, podczas kolejnej przerwy opowiada długo o piosence, której tekst zrozumiałem doskonale i bez tłumaczenia jako 12-latek, więc zacząłem się wiercić, było za cicho i pachniało starym swetrem. Przy okazji uznałem, że granie na gitarze to jednak nie jest to.

3. Stanisław Sojka. I tu miałem problem, bo ówczesny repertuar Sojki nie pozwalał mi go sklasyfikować jednoznacznie do żadnej z dwóch powyższych kategorii, po paru kawałkach – a bohater wieczoru miał wtedy hitowy dość repertuar – koncert okazał się ani do końca stojący, ani całkiem siedzący. Reagowano na bieżąco. I uznałem, że taka formuła pomiędzy odpowiada mi najbardziej. Pod koniec byłem może trochę znużony (i tak już mi zostało z odbiorem koncertów), ale uznałem po latach, że to był i tak najlepszy koncert, jaki widziałem kiedykolwiek w Domu Kultury nieistniejącej już Huty Szkła. A ponieważ Sojka przyjechał do Wołomina z imponującym gitarzystą Januszem „Yaniną” Iwańskim, to uznałem, że może nawet w całym tym graniu na gitarze coś jest.

Piszę o tym dlatego, że z Sojką/Soyką zostało mi tak na całe życie. Raz trochę lepiej, częściej trochę gorzej przyjmowałem jego nagrania, a on sam nie był dla mnie ani człowiekiem z popu, ani z jazzu, ani z poezji śpiewanej. Potwierdzeniem tego jest ta płyta, o której chciałem napisać, czyli album Action Direct Tales firmowany przez duet Stanisław Soyka feat. Buba Badjie Kuyateh. Przy czym (z całym szacunkiem dla Soyki) nazwa duetu powinna brzmieć odwrotnie. Grający na korze Kuyateh, 34-latek z Gambii – po występach z m.in. Marią Pomianowską i Marcinem Maseckim – tworzy bowiem ramę narracyjną, którą uzupełnia Soyka, tym razem głównie jako skrzypek (choć i trochę jako wokalista) w sposób niezwykle subtelny. A nie zawsze subtelność była w jego działaniach największą zaletą.

Zaletą Soyki była za to zawsze muzyczna komunikatywność i otwartość, nie dziwię się więc, że duet zawiązał się praktycznie na ulicy, czy raczej w kawiarni przy ulicy Francuskiej na Saskiej Kępie. Album dokumentuje spotkanie muzyczne, już w studiu nagraniowym, sygnalizując świeżość w podejściu: obaj improwizują, właściwie nie próbując udawać, że znają się dobrze na tym, co robi ten drugi, nie proponują też – co ujmujące – żadnych muzykologicznych wstępów. Muzycznie ewidentnie wychodzą sobie naprzeciw – znam brzmienie kory i styl gry zachodnioafrykańskich griotów na tyle, żeby stwierdzić, że bardziej perkusyjna, silniej akcentowana gra Gambijczyka – choćby w szóstej opowieści cyklu – to już krok w stronę świata Soyki. Obaj słuchają się pilnie, Polak imponuje delikatnością. A wychodzi z tego bardzo nienachalna, pozagatunkowa muzyka o charakterze, który na upartego może pogodzić miłośników muzyki stricte improwizowanej i tradycyjnej, egzotycznej w wersji smooth. I już nic więcej nie dodam, bo nie mogę wyjść z zaskoczenia, że i tak tyle już napisałem.

STANISŁAW SOYKA feat. BUBA BADJIE KUYATEH Action Direct Tales, Universal 2017, 7/10