Umrę, ale się zabawię

Tak mogłoby wyglądać oficjalne hasło pandemicznych festiwali, gdyby ich nie odwoływano przez dwa sezony. Na razie to tylko – niedokładnie cytowane – hasło Iggy’ego Popa, który ściągnął na Off Festival tłumy naprawdę imponujące, jakich nie było przed dużą sceną chyba od czasów edycji ze Smashing Pumpkins i My Bloody Valentine. A na pewno od czasów poprzedniego Popa, bo przecież 10 lat temu występ z The Stooges miał w dużej części nawet taki sam program. Iggy skakał wtedy i biegał więcej, choć biodro już mocno to utrudniało. Ale z kolei młodszy – i nieco większy – zespół, który przywiózł do Katowic tym razem, zabrzmiał bardzo dobrze, może nawet lepiej niż tamten. To zresztą przyczynek do rozważań, na kogo się powinno jeździć na festiwale. Moim zdaniem – z całym szacunkiem dla wspaniałych zgredów – jeżdżenie na takie imprezy dla wielkich legend ma taki sens jak odkupowanie pięknych przedmiotów po zawyżonej cenie od handlarzy staroci (dzień po Offie zaliczyłem wyprzedaż garażową w dzielnicy – stąd porównanie). Wiadomo już, co ma największą wartość, ludzie, którzy wam je sprzedają, też to wiedzą i bezwzględnie egzekwują. Czymże to jest w porównaniu z obstawianiem wśród nowej sztuki użytkowej tego, co w naszej opinii za kilkadziesiąt lat będzie wyglądać jeszcze lepiej. Czyli inwestowaniem waszego czasu w to, żeby zobaczyć najlepszych artystów z przyszłości w czasie, gdy mogliście bez ryzyka uduszenia podejść pod barierkę i kiedy grali na bieżąco swoje najlepsze kawałki. Czyli takie oglądanie Iggy’ego Popa w przeszłości. Ciekaw jestem, jak wiele osób zamieniłoby dziś karnet na Offa na jakiś klubowy koncert The Stooges w roku 1969. 

Powyższa zasada nie dotyczy grupy Papa Dance, dla której dawny koncertowy punkt odniesienia to występ w Opolu (względnie ten późniejszy) albo jeden z programów telewizyjnych z niewystępującymi w oryginale instrumentami, zresztą i tak niepodpiętymi do konsolety. Grupy uroczej, szczególnie w prapoczątkach, słusznie po latach docenionych na nowo, ale będącej w założeniu formacją studyjną, a nie koncertową. Nie będę oceniał, czy wyszło im odtworzenie starego repertuaru, na podstawie filmików z sieci. Bo o tej porze siedziałem już w domu przy komputerze – mój osobisty kalkulator ryzyka przedsięwzięć muzycznych (w skrócie byłoby RPM, ale skrót zajęty) wyszedł jednak poza skalę. Ale słyszałem, że krytyk muzyczny, który docenił album Poniżej krytyki najbardziej w historii (a bez tego docenienia krytyki – zwykle bagatelizowanej – Papa D graliby tego dnia na jakimś pikniku miejskim), wystąpił na scenie razem z zespołem. A przy okazji swój debiut na Offie zaliczył Gabriel Fleszar. Więc działo się i zabawa wygląda na nie gorszą niż kiedyś witanie XXI w. przy piosenkach Papa Dance na pierwszej fali sentymentu, choć te migawki z sieci podpowiadają, że miało to jednak coś z cover bandu. 

Prozaiczna prawda jest taka, że moja tegoroczna wizyta na Offie w wyniku splotu osobistych okoliczności po prostu musiała być bardzo krótka. Była za to niewspółmiernie do rozmiarów owocna. Zobaczyłem jeden dzień, ale z takim zestawem koncertów, jakiego – bywało – nie dałoby się uzbierać przez cały festiwal. Zobaczyłem przy okazji miasto, szczególnie w sferze usług hotelowych i gastronomicznych, spragnione festiwalu chyba bardziej niż w czasach zwyczajności, gdy hotel w Katowicach kosztował 1/2 (albo i 1/3 – nie oszukuję, miejsca hotelowe w mieście zdrożały na czas imprezy nawet trzykrotnie, a pani w recepcji szeroko uśmiechnięta powiedziała: Przecież pan wie dlaczego tak drogo – festiwal) tego, co w tym roku. W stosunku do tego cena biletów to pikuś – impreza nie podrożała w tym tempie co reszta usług, no i prawie wszyscy artyści przyjechali.    

Jeśli coś w tym roku rekompensowało te wszystkie podwyżki cen spania i jedzenia, to w pierwszej kolejności Arooj Aftab. Przyjechała w trio z gitarzystą Gyanem Rileyem – synem Terry’ego, który z ojcem zagrał kiedyś w Wieliczce rozczarowująco, a w tej konwencji sprawdza się perfekcyjnie – i skrzypkiem Darianem Donovanem Thomasem. Jest na żywo zjawiskowa, jej wykonania utworów z Vulture Prince były nieziemskie, lepsze niż na płycie, luz imponujący, a obserwacja Aftab, która z kieliszkiem w ręce tłumaczyła publice, że ci muzycy są znakomici, a ja tylko stoję sobie tutaj i piję wino, dawało jakiś zupełnie inny obraz pakistańskiej wokalistki działającej w USA. Płytę doceniono, doczekała się koncernowego wznowienia (Universal), więc na tego kalibru imprezie zaśpiewała pewnie po raz ostatni. I jest najlepszą ilustracją tezy o tym, kiedy się powinno oglądać koncerty tego kalibru artystów. Za 20 lat jak nic wróci opowieść o Aftab w roku 2022.    

Skądinąd Aftab nie była jedyną Pakistanką tego dnia – znakomity koncert zagrało Jaubi, z Markiem Pędziwiatrem i Tenderloniousem, oraz z Marcinem Rakiem na perkusji. Przez przydziałową godzinę chyba dopiero się rozgrzali i byli na tyle dobrze, że aż nie wyszedłem na wyczekiwanego (i bez najmniejszego sensu wrzuconego w ten sam festiwalowy slot) Mdou Moctara. A jednocześnie z Aftab ustawiono – chyba dla demonstracji festiwalowych kontrastów – formację The Armed, która (zdążyłem na 10 minut, zachęcony dobrymi recenzjami) dała testosteronowy, euforyczny i krzykliwy show, pewnie jeden z najmocniejszych na tej edycji, o czym świadczyło ostateczne wyczerpanie możliwości dogorywającego w charkocie systemu nagłośnieniowego na Leśnej. Selektywnie było za to na Dry Cleaning. Zespole, który post-punka gra fantastycznie, bo jakoś zupełnie w poprzek. Niby w chłodzie brzmieniowym, z Florence Shaw deklamującą teksty bez wielkich emocji i w wykalkulowanym bezruchu, za to z żywiołowym Tomem Dowse’em grającym na gitarze nie tyle riffowo, co raczej melodycznie, jak rzadko który muzyk na tej scenie, no i basistą Lewisem Maynardem, który te swoje zimne i beznamiętne partie jakoś ocieplał, ruszając w rytm biodrami. Może to wpływ Popa, ale na każdym z najbardziej wyrafinowanych i offowych koncertów tego dnia było całkiem sporo zabawy. Po to się tu – i do tych artystów, i do tej publiczności – wraca.

(fot. instagram Off Festivalu