Kamyk w bucie

Dla takich sytuacji YouTube usunął licznik łapek w dół. Powiedzieć, że premiera nowego klipu Doroty Masłowskiej (występującej jako Dorota) do beatu Solara i w reżyserii Aleksandry Terpińskiej nie została przyjęta owacyjnie przez młodą publiczność SBM Label, to mało. W komentarzach doszło do zbiorowego linczu, co summa summarum może mieć jakiś wymiar promocyjny, ale jednak nie nastraja optymistycznie. Młodzież – głównie męska – wychowana na utworach Białasa, Maty albo Kinny’ego Zimmera jest może otwarta na rap, który się oddala od hiphopowych standardów, ale nie aż tak, żeby przyjąć, że pisarka napisała jakąś formę, która jest literacka miniaturą, próbką języka znanego z jej książek, i że śmiała tę historię do beatu opowiedzieć. Wysoko cenię Masłowską jako pisarkę, jej współpraca z Terpińską wróży kapitalnie (w świetnych Innych ludziach najgorzej, prawdę mówiąc, wypadł zawodowy raper w jednej z głównych ról) i mam zarazem duży dystans do Masłowskiej jako wykonawczyni utworów muzycznych (i mam na to papiery). Ale i jej styl, i jej ekspresja powinny być znane komuś średnio zorientowanemu we współczesnej kulturze. I jeśli o kimś ta sytuacja źle świadczy, to niestety o odbiorcach SBM – a to subskrybenci kanału wytwórni bez wątpienia nadali ton komentarzom. Po latach ewolucji gatunku okazuje się, że edukacja literacka na kolejnych hitach rapowych wytwórni nie przygotowała ich nawet do odbioru tekstu czołowej pisarki z pokolenia ogarniającego hip-hop.     

Skąd to zderzenie? Jeśli próbuję sobie to wytłumaczyć, dochodzę do wniosku, że SBM operuje w kręgu nowej muzyki środka – lekkiej, łatwej i przyjemnej. Owszem, nieprzyjemnej może dla starszych, bo operującej trochę innym językiem niż ten stary środek, bo młodzież inaczej podchodzi do języka (akurat na to twierdzenie też mam papiery), ale jednak na koniec koncentrującej się na tym, żeby było raczej ładnie i akceptowalnie. Młody rap prędzej wejdzie w kicz niż zafunduje wam niewygodną liryczną czy brzmieniową sytuację, która będzie uwierać jak kamyk w bucie. Bliżej niż do Masłowskiej w tym wcieleniu jest mu na przykład do… hej, dlaczego nie wykorzystać tej sytuacji, żeby napisać parę słów – Harry’ego Stylesa.

O Stylesie pisałem sporo i dość pozytywnie (mam papiery, co potwierdzi wyszukiwarka). Jego poprzednia płyta Fine Line była bliskim ideału przykładem współczesnej muzyki środka – z szerokim wyborem melodyjnych singli i mało denerwującą, nawet jeśli też mało oryginalną produkcją. Nowy album Harry’s House wydaje mi się trochę bardziej wykalkulowany, jako sklejka uwielbianego przez artystę klasycznego brytyjskiego songwritingu piosenkowego z lat 60. ze szczyptą współczesnego R&B i aranżacyjnymi ukłonami w stronę lat 80. Słychać to już w otwierającym album Music for a Sushi Restaurant. Ale wciąż jest to dobrze śpiewane i muzycznie wystarczająco porządne, by nie schodzić poniżej poziomu przyzwoitego średniactwa. Dość błahe, ale dobrze zrobione w detalach (gitary w Grapefruit, dęciaki w Music…) i gwarantuje najważniejszy wciąż odruch rządzący listami przebojów: nie skłania do natychmiastowego wyłączania odbiornika. Jest lekko, żadnych kamyków w bucie.           

To jest płyta, która nas pogodzi. Ba, wszystkich pogodzi. Płyta środka, ale nie tego najstarszego, z przesadnymi stylizacjami, archaicznego brzmieniowo, a przy tym nie tego najnowszego, operującego głównie w sferze edycji brzmienia. To płyta środka idealnie środkowego. Przy odrobinie dobrej woli pogodziłaby nawet Masłowską i jej hejterów. Chociaż od czasu do czasu, gdy zabraknie tu pomysłów na melodię i ockniemy się z przyjemnego letargu odbioru Stylesa jako muzyki tła – a na nowym albumie się to parokrotnie zdarza – okazuje się, że ta środkowa środkowość właściwie jest jego główną, a czasem i jedyną zaletą.   

HARY STYLES Harry’s House, Columbia 2022